Monday, December 30, 2013

Piękno przyrody

Bogatej historii i powalającej architektury w Dżibuti szukać można na próżno, turystom pozostaje zachwycanie się pięknem przyrody. A jest czym, im dalej od stolicy państwa tym ciekawiej.

Lac Abbe to krajobraz kosmiczny, bez żadnej dodatkowej scenografii można kręcić tu filmy o kolonizacji obcych planet, trzeba by tylko przegonić gdzieś stada kóz i osłów biegających po okolicy. Równie kosmiczny jest koszt dotarcia w to miejsce, regularnej komunikacji nie ma a jedynym wyjściem jest wynajęcie mniej lub bardziej sprawnego samochodu terenowego w zestawie z kierowcą, który zna drogę. Przyjemność ta kosztuje paręset euro, ale to jedne z lepiej wydanych pieniędzy podczas wizyty w tym kraju.


Kozy i osły nie są pewnie świadome, że nieopodal jeziora stykają się ze sobą trzy płyty tektoniczne. To w konsekwencji oznacza wulkany, gorące źródła i inne zjawiska geologiczne opisane w podręcznikach do szkoły podstawowej, odpowiedzialne za taki a nie inny krajobraz w tej okolicy. Z niektórych mini-stożków wulkanicznych wydobywają się jeszcze gorące opary, przypominając o tym, że proces tworzenia się krajobrazu nie został jeszcze zakończony. Zresztą cokolwiek byłoby przyczyną, ukształtowanie terenu przyciąga nad Lac Abbe prawie każdego białego człowieka, który zawitał do Dzibuti (wyjątek to amerykańskie cheerleaderki spotkane na lotnisku: przyjechały na parę dni rozweselać swoich żołnierzy a sądząc po długości rzęs i paznokci oraz przerażeniu malującym się na ich twarzach, dziewczyny nie opuszczą bazy wojskowej ani na minutę...).



Lac Abbe jest różnokolorowe, Lac Assal to biel w najczystszej postaci. Ta biel była źrodłem dochodów miejscowej ludności od setek lat, jezioro to nic innego jak największa na świecie solniczka. Skrystalizowana przyprawa zajmuje powierzchnię 68km2 a łączna jej waga szacowana jest na 300 milionów ton. Tak przy okazji jest to również najniżej położone miejsce w całej Afryce, całe 155 metrów poniżej poziomu morza.




Jak Dżibuti zaistnieje na dobre na turystycznych mapach świata, kwestią czasu będzie pewnie wybudowanie nad jeziorem sieci tequila barów, w których hipsterzy będą mogli delektować się drinkiem w 100% naturalnie przyprawionym. Póki co na miejscu można jedynie kupić samą sól, w różnych kształtach i wielkości. Nie polecam ładować tego suweniru do bagażu nadawanego przy powrocie samolotem do Europy. Przy prześwietlaniu wygląda to jak inny, mniej legalny biały proszek i prawdziwość przyprawy trzeba potem potwierdzać degustacją.


Saturday, December 28, 2013

Sztuka użytkowa w Dżibuti

Sztuka zdobienia autobusów stoi w Dżibuti na wysokim poziomie. Specjaliści wyróżniają dwa główne style: plastikowy i miotełkowy. 

Podstawowym tworzywem przedstawicieli pierwszego nurtu są, jak nietrudno zgadnąć, jaskrawo-kolorowe skrawki plastiku. Wycina się z nich frędzelki, paseczki, poduszeczki i inne elementy o finezyjnych kształtach. W następnym etapie procesu twórczego przyklejane są one do każdego wystającego elementu autobusu, który prędzej czy później zaczyna przypominac swoim wyglądem indiańskiego szamana. 


Szkoła miotełkowa charakteryzuje się mniejszą liczbą wystających ozdób, skupiając się raczej na ich większym wyeksponowaniu. Nie sposób nie rozpoznać minibusa - przedstawiciela tego gatunku. Kiwające się na wietrze antenki pokryte strusimi piórami widać z daleka.


Poza podziwianiem zdobień środków komunikacji w Dżibuti City nie ma zbyt wiele do zobaczenia. W centrum miasta widać pozostałości kolonizacji europejskiej, szczególnie w supermarkecie oferującym pełną gamę produktów francuskich z beaujolais nouveau na czele. Paręset metrów dalej zaczyna się typowe afrykańskie miasto pełne chaosu, trąbiących samochodów, plastikowych toreb i błąkających się kóz.


Obie części miasta maja jedną część wspólną: punkty sprzedaży czatu. Niektóre są skromne, składają się tylko z drewnianego stoliczka na którym przykryta kawałkiem materiału leży najpopularniejsza używka tej części Afryki. Inne są bardziej zaawansowane, reklamują się kolorowymi malowidłami na ścianach i poza sprzedarzą oferują także miejsce do natychmiastowej konsumpcji zakupionego towaru. W zależności od potrzeb i zasobności portfela wystarczy tylko wybrać odpowiednią dla siebie wielkość wiązki, usadowić się wygodnie i rozpocząć żucie lekko kwaśnych liści. Tak swoje popołudnie spędza ponad 90% męskiej populacji Dżibuti. 



Sunday, December 15, 2013

Raj na ziemi

Raj na ziemi znajduje się niewiele ponad dwie godziny jazdy samochodem od Barcelony. Przekraczamy granicę, zajeżdżamy do pierwszego supermarketu a tam:


Witamy w Andorze. Najlepsze alkohole po parę euro, butelki w formacie XXL kosztują prawie dwa razy mniej niż gdzie indziej. Papierosy bez akcyzy, słodycze bez podatku. Cóż więcej trzeba człowiekowi po całodniowym szusowaniu po andorskich stokach? Szkoda tylko, że nie można tych bogactw w większej ilości wwieźć (legalnie) do dbającej o nasze płuca i wątroby Unii Europejskiej.

Sunday, November 24, 2013

Beaujolais, podejście drugie.

Podejście drugie do beaujolais nouveau. Poprzednie skończyło się tylko na bożonarodzeniowym piwie, tym razem, żeby nie było żadnej szansy na niepowodzenie projektu, udaliśmy się do Lyonu. Tu  w lokalnych, mniej lub bardziej turystycznych przybytkach można zakosztować tegorocznego produktu końcowego fermentacji winogron, przegryzając go kaszanką lub podrobami.


Im dalej od starego miasta tym ciekawiej. Nam po dłuższych poszukiwaniach udało się znaleźć w sobotni wieczór i bez rezerwacji (czyli mission almost impossible) miejsce w tradycyjnym lokalu. Poziom znajomości angielskiego wśród obsługi był odwrotnie proporcjonalny do jakości jedzenia. Nie mieliśmy pojęcia co zamówiliśmy ale skrzyżowanie flaków z pasztetową smakowało wyśmienicie.

Sunday, November 17, 2013

Gdzie jest Święty Graal?

Każdy szanujący się wyznawca spiskowych teorii dziejów wie, gdzie znajduje się Święty Graal. Wystarczy wsiąść w autobus w centrum Edynburga, pojechać parę mil poza miasto do Rosslyn i pójść do kaplicy znajdującej się na obrzeżach miasteczka. Tam stajemy na środku głównej nawy, dokładnie pod wystającym elementem zwisającym z sufitu. Graal jest teraz dokładnie pod naszymi nogami. 


 
W to samo miejsce powinni udać się poszukiwacze skarbów templariuszy i masonów. Bogato zdobione detale kaplicy skrywają w sobie zaszyfrowaną mapę. Kto złamie jej kod, znajdzie drogę do ogromnej fortuny. 
Coś dla siebie znajdą także zwolennicy tezy o odkryciu Ameryki przed Kolumbem. Na ścianach kaplicy doskonale widać wyryte kolby kukurydzy rosnące jakoby tylko za oceanem - a świątynię zbudowano oczywiście przed 1492 rokiem.

Źródło: Wikipedia

Niestety, informacje te, znane wcześniej tylko wtajemniczonym, zostały rozpowiedziana całemu światu przez Dana Browna. Od dnia publikacji książki a szczególnie po premierze filmu o kodzie Leonarda kaplicę zaczęli nawiedzać domorośli poszukiwacze skarbów. W ciągu jednego sezonu liczba turystów skoczyła parukrotnie a czasy spokojnej kontemplacji wnętrza budowli i zastanawiania się co oznacza ten albo inny kawałek kamienia odeszły bezpowrotnie.

Sunday, November 10, 2013

Dwa w jednym.

Po Watykanie Malta jest chyba najbardziej katolickim krajem na świecie. Religię tą wyznaje 94% mieszkańców tej malutkiej wysepki a według popularnego powiedzenia kościołów jest tu tyle, że każdego dnia roku możnaby odwiedzać jeden z nich (czyli dla ludzi mniej biegłych w matematyce: na wyspie znajduje się ponad 365 światyń katolickich). 

Liczba świętych figurek i przydomowych ołtarzyków idzie pewnie w dziesiątki tysięcy, nie sposób przejść kilku kroków żeby nie natknąć się na parę z nich. 




Do tego mamy parę grot i jaskiń, w których pomieszkiwał podobno Świety Paweł, katakumby, w których pierwsi chrześcijanie ukrywali się przed prześladowaniami, katolicyzm wpisany do konstytucji jako religia państwowa i obowiązkowo nauczany w szkołach. 

A w tym samym kraju parę przecznic dalej skąpo ubrane dziewczyny i wymuskani faceci hołdują bardziej hedonistycznemu trybowi życia, chodzą od knajpy do klubu popijając drinki i bawią się z dala od karcącego wzroku rodziców.

Można połączyć jedno z drugim? Można; każdemu według jego potrzeb.

Sunday, October 27, 2013

Z czym nie kojarzy się Bruksela?

Bruksela może kojarzyć się z frytkami z majonezem, piwem albo małym sikającym chłopczykiem. Biurokratom może kojarzyć się z Unią Europejską, łasuchom z pralinkami i czekoladą, ale chyba nikt niezorientowany nie łączy tego miasta z nurkowaniem.

Osoby wtajemniczone wiedzą za to, że na południowy zachód od centrum miasta znajduje się najgłębszy na świecie ogólnie dostępny basen. Pasjonaci nurków mogą tam zejść aż na 33 metry albo na mniejszej głębokości poćwiczyć technikę przed wyjazdem do Egiptu. Raf koralowych i rybek w Brukseli nie ma, za to jeszcze do niedawna można było popływać tam dookoła Smarta (tak, tego małego samochodu miejskiego) zatopionego na 5 metrach. Niestety, podczas ostatniej wizyty okazało się, że samochód zniknął, czyzby zeżarła go korozja?


Pasjonaci nurkowania biernego mogą wygodnie rozsiąść się w miejscowej restauracji i znad kufla belgijskiego piwa podziwiać przez okna to, co się dzieje pod wodą. O frytki z majonezem będzie trudniej, restauracja serwuje kuchnię tajską.


Sunday, October 13, 2013

Szkocka

Nie trzeba wchodzić do środka, wystarczu zblizyć się na odległość paruset metrów, żeby poczuć w powietrzy charakterystyczny zapach. Przypomina trochę zapach browaru, ale w Szkocji kojarzy się raczej z czymś innym. To znak, że w okolicy znajduje się destylarnia whisky - czyli okazja na poznanie produkcji tego alkoholu i darmowy łyk szlachetnego trunku. 

Praktycznie każda destylarnia ma w swojej ofercie różne możliwośći zwiedzania, począwszy od darmowych, z reguły godzinnych programów aż po wykwintne degustacje kosztujące po 75 funtów za osobę. Dla moich niezaawansowanych kubków smakowych wersja gratis jest zupełnie wystarczająca, szczególnie że potem trzeba jeszcze przejechać po Szkocji parędziesiąt kilometrów a wysoki poziom whisky we krwi nie pomaga w jeżdzeniu po nienormalnej stronie drogi. 

Z odwiedzonych miejsc najciekawsze wrażenie robi Glenfiddich, przesiąknięte legendą załozyciela, który rękami własnymi i rodziny zbudował w ciągu roku swoją pierwszą destylarnię a pierwsze krople własnej whisky skosztował w Boże Narodzenie 1887.


Chodząc po destylarni śledzimy od początku do końca cały proces produkcji alkoholu począwszy od zwykłego ziarna jęczmienia, poprzez jego zacieranie...


...fermentację, destylację...


...długoletnie składowanie w beczkach (to najbardziej fotogeniczne miejsce w całym zakładzie, ale nie wolno tam robić zdjęć: mała iskra + opary alkoholu = cały zapas whisky wraz z fotografem wylatuje w powetrze...) aż po końcowe mieszanie różnych gatunków i butelkowanie.

Człowiek, który jako pierwszy opracował taki proces musiał być albo niezłym szczęściarzem albo spędził lata na kombinowaniu jak tu ze zwykłego zboża zrobić mocny brązowy alkohol.

Sunday, October 6, 2013

Łabędzi śpiew

Rotterdam nie jest perłą turystyczną Holandii. Centrum miasta zbombardowane prawie w całości podczas II Wojny Światowej zupełnie nie przypomina innych miast w tym kraju. Zamiast wąskich zdobionych domów czy krętych uliczek możemy zobaczyć tu pokaz nowatorskiej architektury z drugiej połowy XX wieku. Jednym z nowoczesnych klasyków stały się domy - kostki, trzypiętrowe futurystyczne konstrukcje, w środku których lepiej nie poruszać się w stanie upojenia alkoholowego albo po wizycie w coffee shopie. 



Rotterdam może być ciekawym celem nie tylko dla studentów architektury ale też dla miłośników handlu morskiego. Miejscowy port jest największy w Europie i jako jedyny w tej części świata jako tako dotrzymuje kroku gigantom z Azji. 
Część mierzącego ponad 100 km2 terenu można zwiedzić statkiem wycieczkowym. Trwający półtorej godziny rejs ukazuje ogrom portu, przez ten czas zobaczyć można tylko ułamek tego, co się tu codziennie dzieje.



W dziedzinie nowoczesnej architektury i handlu morskiego Azja pozostawiła Europę daleko w tyle. Można powiedzieć, że Rotterdam to łabędzi śpiew starego kontynentu.

Saturday, October 5, 2013

Iran - podsumowanie

Iran nie ma dobrej prasy w mediach zachodnich. W amerykańskich serialach mieszkańcy tego kraju to głównie schwarzcharaktery, terroryści albo przynajmniej psychopaci. Film o dzielnych pracownikach ambasady amerykańskiej i ich ewakuacji z Iranu po rewolucji zdobywa Oskary i Złote Globy, mimo że nie jest arcydziełem. Kraj wymieniany jest jednym tchem razem z Koreą Północną, Irakiem czy Afganistanem. Jednym słowem piekło na ziemi i absolutna awersja do cywilizacji Zachodu.


Rzeczywistość ma niewiele wspólnego z propagandą w zachodnich mass mediach. Reżim brodatych facetów w turbanach nie jest może najlepszą formą rządów ale to nie z nimi spotyka się podróżnik w Iranie (bilboardów, murali i banknotów nie liczę).


Spotyka się za to co krok miłych ludzi, chętnych do pomocy, ciekawych świata, otwartych na inne kultury i niepatrzących na turystę jak na chodzący worek z pieniędzmi. Nawet sprzedawcy turystycznych pamiątek są nie za bardzo natarczywi, z podziwu godną cierpliwością częstują herbatą i pokazują kolejne egzemplarze dywanów widząc, że na jakąkolwiek transakcję nie ma żadnej szansy.  

Oficjalna promocja turystyki jest jeszcze w powijakach i nie jest chyba jeszcze dostosowana do znanych nam standardów.

Esfahan - witamy w mieście męczenników i kultury
Dzięki temu Iran nie jest jeszcze zalany masami turystów. I oby jak najdłużej udało się mu zachować odpowiednie proporcje pomiędzy otwarciem na świat a zachowaniem własnej tożsamości.

Ostateczna trasa podróży wyszła jak poniżej:


Pokaż Iran na większej mapie

A przykładowe koszty można znaleźć tu.

Wednesday, October 2, 2013

Teleportacja

Iran jest fantastycznym krajem pod wieloma względami, ale nawet największemu fanowi po jakimś czasie znudzą się kolorowe meczety, kebab, przesłodzona herbata czy fajka wodna. Ale nie trzeba wyjeżdżać gdzie indziej, żeby zaznać odmiany, wystarczy zwykła teleportacja. 


Z centrum Esfahanu jedziemy do Nowej Julfy i dzięki temu w iście star-trekowy sposób przenosimy się z Iranu do Armenii. Mniej więcej w ten sam sposób przenieśli się tam pierwsi mieszkańcy tej ormiańskiej dzielnicy, ówczesny szach perski tak bardzo chciał mieć ich przy sobie, że przesiedlił 150 tyś ludzi z miejscowości Julfa i osiedlił ich 1000 km bardziej na południe, na przedmieściach swojej stolicy. Pomysł może mało humanitarny ale dzięki temu w środku Iranu możemy teraz zwiedzać kolorowe wnętrza kościołów kojarzących się bardziej z Zakaukaziem niż z Bliskim Wschodem.



 Szkoda tylko, że w procesie przenoszenia do czasow obecnych nie dotrwalo wino i zadowalać się trzeba napojami bezalkoholowymi.




Monday, September 30, 2013

Rozdziobią nas kruki i wrony.

"Siły natury w służbie człowieka" - tak w jednym zdaniu można opisać praktyki pogrzebowe zoroastrian, wyznawców religii dominującej w Iranie przed najazdem Arabów. Ciało człowieka uważali oni za coś nieczystego, niegodnego kontaktu z ziemią ani z ogniem. Z tych powodów ani kremacja zwłok ani ich pochowanie w ziemi nie wchodziły raczej w rachubę, trzeba było wymyśleć coś innego.

Rozwiązanie problemu było genialne w swej prostocie a do tego ekologiczne: po śmierci ludzie przenoszeni byli poza miasto do tak zwanych wież milczenia i tam wystawiani na pożarcie przez drapieżne ptaki. Jak już przyroda zrobiła swoje, pozostałe kości wrzucano do zagłębienia w środku wieży (widocznie te resztki nie były już nieczyste) i zalewano wapnem w celu przyspieszenia ich rozkładu.


Praktyka ta zaczęła stopniowo zanikać w Iranie w XIX wieku, głównie z powodów natury makabryczno-higienicznej. Po otwarcie pierwszej medycznej uczelni wyższej jej uczniowie i profesorowie musieli zmierzyć się z podstawowym problemem: islam zakazuje nieuzasadnionej sekcji zwłok a uczyć się trzeba. Naturalnego materiału do ćwiczeń anatomii nie dało się załatwić oficjalnymi kanałami, no ale tuż w zasięgu ręki są przecież martwe ciała zoroastrian. Podobno studenci zakradali się do wież milczenia i wynosili stamtąd "pomoce naukowe". Zadanie mieli ułatwione, urbanizacja i przesuwanie się granic miast zmniejszyły dystans dzielący osiedla ludzkie od dawnych miejsc spoczynku.

Ostatnie wieże milczenia zamknięto w latach 70. ubiegłego stulecia. Od tej pory zoroastriańscy zmarli chowani są na specjalnych cmentarzach z betonowymi grobami. Ma to uniemożliwić zanieczyszczanie ziemi przez szczątki ludzie więc zalecenia religijne są w dalszym ciągu przestrzegane, a pokusa do wykradania zwłok jest jakby mniejsza. A więc i wilk syty i owca cała.

W okolicy Yazdu zachowało się sporo starych wież, można po nich spacerować bez specjalnych ograniczeń. Sladów wcześniejszej działalności drapieżnych ptaków ani resztek kości nie widać.

Saturday, September 28, 2013

Na siłowni

Przełożenie irańskiej idei zurkhaneh na polskie realia graniczy z mission impossible. Adaptacja tego sportu w kraju nad Wisłą oznaczałaby, że w lokalnych siłowniach na osiedlach z wielkiej płyty mężczyżni podnosiliby ciężary w rytm wygrywany przez miejscowego DJa, który do tego recytowałby Mickiewicza i starosłowiańskie legendy, wplatając w to od czasu do czasu fragmenty z Nowego Testamentu. Zamiast w dresach z trzema paskami ćwiczenia wykonywałoby się w ludowych spodniach a ściany obwieszone byłyby zdjęciami mocarzy z czasów socjalizmu.


Dla nas to szczyt absurdu, dla irańskich mężczyzn to sposób na życie. Ci spotkani przez nas w lokalnym domu siły w Shirazie przychodzą tam codziennie wieczorem, z wyłączeniem piątków. Przez dwie godziny wymachują nad głową drewnianymi pałkami, wykonują pompki albo przysiady, kręcą się w kółko jak derwisze. Zamiast sztangi podnoszone są drewniane płyty wielkości drzwi od kurnika, ćwiczyć bicepsy można też wymachując metalową sztabą z przyczepionym do niej łańcuchem. 
A w tle recytowane są utwory irańskich poetów i fragmenty perskiej mitologii. 




Zurkaneh znaleźć można w każdym większym mieście, najlepiej zapytać kogoś z miejscowych o drogę. Im mniej reklamowane i turystyczne miejsce tym lepiej. W lokalnym domu siły w Shirazie przyjęci byliśmy z wszelkimi honorami, tłumaczono nam wszystko co działo się podczas ćwiczeń. Wrażenie było niesamowite, to było jedno z ciekawszych widowisk jakie widziałem. Zurkhaneh w Yazdzie wymieniony w Lonely Planet nie miał już takiego klimatu. Bilety przy wejściu, sprzedaż obnośna płyt CD ze ścieżką muzyczną do ćwiczeń i sami turyści usadzeni jak widownia pod ścianą, ziewający i czasami podsypiający jak na nudnym przedstawieniu w teatrze. 

Friday, September 27, 2013

Wieczór u nomadów

Odbiera nas syn nomadów. Biała koszula, spodnie zaprasowane w kant, jakoś nie wygląda na koczownika. Pakujemy się do jego samochodu i już po godzinie jazdy z Shirazu jesteśmy w środku niczego. A dookoła nas parę namiotów, setki owiec i kóz. Wieczór u nomadów można uznać za rozpoczęty.

To wieczór pełen kontrastów, Mieszkamy w ręcznie robionym koczowniczym namiocie, śpimy pod ręcznie robionymi kocami, typowe koczownicze jedzenie przygotowuje sie dla nas w recznie robionych naczyniach. Wszystko tak jak przed wiekami, gdyby nie to, że dla równowagi w tym ręcznie zrobionym namiocie syn gospodarzy pokazuje nam na swoim laptopie zdjęcia i filmy z życia współczesnych nomadów.


Populacja koczowników irańskich maleje w ekspresowym tempie i wcale nie ma sie czemu dziwić. Syn naszych gospodarzy nie ma specjalnej ochoty zajmować się setkami owiec a jego żona zamiast ręcznie robić dywany zdecydowanie woli mieszkać w Shirazie i pracować w biurze. Przenoszenie się co pół roku pomiędzy zimowymi i letnimi pastwiskami, składanie i rozkładanie całego dobytku oraz mieszkanie w namiocie na dłuższą metę przegrywają pod względem atrakcyjnosci z własnym M-2, bieżącą wodą i prądem w gniazdku. Nawet ci nomadzi, którzy jeszcze hołdują staremu trybowi życia ulegają pokusom cywilizacji. Zamiast dwa razy do roku tygodniami wędrować piechotą wolą wynająć ciężarówkę, która przewiezie ich cały majątek na miejsce zimowego lub letniego obozowiska.


Tempo zmian jest nieubłagalne. Zakładając, że nie wybuchnie żadna wojna nuklearna i Bliski Wschód nie cofnie się paręset lat w rozwoju, to obecne pokolenie koczowników w Iranie będzie pewnie jednym z ostatnich.


Thursday, September 26, 2013

Persepolis

Męskie decyzje podejmowane pod wpływem alkoholu nie zawsze są najlepsze, szczególnie jeżeli zamieszane są w to kobiety. 
Według jednej z teorii to właśnie po długotrwałej konsumpcji napojów wyskokowych hetera (czyli ówczesna pani lekkich obyczajów) Thais zasugerowała zamienienie Persepolis w popiół. “Co, ja nie spalę stolicy Persów?” pomyślał zapewne Aleksander Wielki i w efekcie tego na miejscu jednej ze stolic starożytnego imperium mozemy podziwiać dziś tylko gustowne ruiny.



Miasto musiało robić kiedyś ogromne wrażenie, taka była zresztą jego podstawowa funkcja. Zamieszkałe tylko przez część roku (latem było tu za ciepło a zimą za zimno) Persepolis było głównie stolicą reprezentacyjną, mającą za zadanie olśnić swym blaskiem przedstawicieli narodów podbitych przez Persów.
Tą samą rolę miały też pełnić ruiny, które w 1971 roku Szach wybrał sobie za scenerię świętowania 2500-lecia starożytnego imperium. Udało się połowicznie; zagranicy impreza sie podobała ale obywatele Iranu nie pochwalili marnotrawienia państwowych pieniędzy na luksusowe przyjęcia. Tuż koło Persepolis można do dziś obejrzeć resztku miasteczka namiotowego zbudowanego dla dostojnych gości imprezy.


Monday, September 23, 2013

Owca po irańsku

Ósma rano, spacerujemy od parunastu minut po Teheranie w poszukiwaniu śniadania. Wszystko dookoła zamknięte a nawet jakby było otwarte to i tak by się to na nic nie zdało – dookoła nas są tylko sklepy z narzędziami, butami, konfekcją albo banki. Kawiarni ani restauracji jak na lekarstwo.

Dopiero po godzinie znajdujemy coś czynnego. Specjalność zakładu: owce a w szczególności ich mniej zjadliwe kawałki. Po trudnym wyborze pomiędzy mózgiem, policzkiem, szpikiem, językiem i ścięgnami decydujemy się na te dwa ostatnie. Smakuje lepiej niż wygląda, choć scięgien i tak nie tknąlem...


Przez głowę przemyka straszna myśl: jeżeli przez całe dwa tygodnie będzie serwowane takie jedzenie to nieźle schudnę.
 
Z perspektywy czasu z ulgą stwierdzam, że późniejsze irańskie jedzenie było o niebo lepsze. A śniadania jedliśmy od tej pory w hotelach.

Sunday, September 22, 2013

Stambuł Express

Ekspresowe zwiedzanie Stambułu w ramach oferty transferowej Turkish Airlines można porównać do programu japońskiego biura podróży “Europa w tydzień”. Najpopularniejsze zabytki dawnej stolicy imperium osmańskiego zaliczamy w sprinterskim tempie. Błękitny Meczet – 30min, Hagha Sofia – 45min, Cysterna – 30min. A w międzyczasie ciągłe aluzje do ostatniego punktu programu czyli wizyty na bazarze. Tylko przewodniczka wie, gdzie sa najlepsze przyprawy, baklawa czy tekstylia...


Wyśmienite przypomnienie dlaczego nie lubię zorganizowanych wycieczek. Niby mamy darmowe śniadanie i obiad, nie płacimy nic za wejście do zabytków, nie stoimy w długich kolejkach do kas biletowych ale pomimo tego udaje się nam wytrzymać tylko do wczesnego popołudnia. Tuż przed planowaną wizytą na bazarze odłączamy się od grupy i ruszamy na własną ręke na druga strone Złotego Rogu.


W okolicach placu Taksim ciagle czuć w powietrzu napięcie po niedawnych starciach Turków z siłami porządkowymi. Funkcjonariusze spacerują z długą bronią, opancerzone wozy policyjne parkują w okolicznych uliczkach. Tuż obok tramwaje przeciskają się przez tłum ludzi a rozświetlone dekoracje nad ulicami przypominają Nowy Świat przed Bożym Narodzeniem. Stambuł jest pełen kontrastów.


Kolacja, kolejka raki a potem czas już wracać na lotnisko, samolot do Iranu czeka.

Monday, September 9, 2013

Bośnia i Hercegowina - podsumowanie

Trudno jeździć po Bośni i Hercegowinie i nie potykać się co chwile o pozostałości po ostatniej wojnie. Trudno nie patrzeć na ten kraj przez pryzmat wydarzeń sprzed dwudziestu lat skoro nawet pamiątki sprzedawane na straganach przypominają o tym, co działo się tu niedawno.



Ale BiH to nie tylko turystyka pielgrzymkowa i militarna, ten kraj zasługuje na wiele więcej uwagi niż poświęca się mu jadąc tranzytem na plaże do Chorwacji. Po parunastu litrach wypitej kawy i wina, kilogramach zjedzonych burków, baklawy pochłoniętej w ilościach powodujących cukrzyce stwierdzam zdecydowanie, że trzeba tu będzie jeszcze wrócić.


Trasa wyjazdu:


Pokaż Bośnia i Hercegowina na większej mapie

a przykładowe ceny są tu.