Friday, December 30, 2011

Krótka lekcja strzyżenia wielbłądów.

Jak powszechnie wiadomo, wielblądy bardzo dbają o własny wygląd, szczególnie o długość sierści. Im dłuższa, tym lepsza. Niestety, ludzkie kanony piękna są troszkę inne, zwierzę ma być ostrzyżone na jeża, żadnych hipisowskich loczków ani końskiego ogona. Jak więc zabrać się do strzyżenia wielbłąda, gdy on wcale tego nie chce?

Krok pierwszy: wykręcamy zwierzakowi ogon. Naturalną reakcją wielbłada jest uklęknięcie na przednie nogi. A my tylko na to czekamy bo...
Krok drugi: to związanie przednich i tylnich nog. Wielbład jest w pułapce, sprowadzony do parteru, przewrócony na bok i strzyżenie można zacząć.


Krok trzeci: po przycięciu sierści z boku przywracamy zwierzaka do pozycji pionowej ale cały czas na kolanach. Teraz kolej na szyję i grzywkę. Jakby wielbład próbował protestować (a robią to wszystkie)...


...to subtelnie łapiemy go za mordkę. Ochota do buntu przechodzi mu w jednej chwili.


Krok czwarty: podcinanie ogona, ważne żeby tą istotną fazę procesu strzyżenia nadzorowało jak najwięcej osób.


Krok piąty:  pamiątkowe zdjęcie strzyżącego i strzyżonego.


I na tym koniec. Proste, prawda?
A co w tym czasie robią koledzy, wielbłąda oczywiście? Przyglądają się biernie jego męczarniom... 


... uśmiechają się z przekąsem ciesząc się z nieszczęścia innego...


... albo nudzą się jak mopsy.


Zbrojnych prób odbicia strzyżonego nie ma się co obawiać. A więc wielbłądzi fryzjerzy, do dzieła!

Thursday, December 29, 2011

Takie tam, z Kuwejtu

Do zamieszkania w tym samym pokoju hotelowym parze potrzebny jest certyfikat małżeństwa. Gorzej, jeżeli ma się mniej niż 30 lat, wtedy żaden papierek nie pomoże, wynajęcie pokoju jest prawnie zabronione. W minibarku tylko bezalkoholowe piwo i soczki. A gdy otworzysz szufladę żeby wrzucić tam swoje brudne skarpetki, zobaczysz minikompas wskazujący zawsze jeden kierunek:


Witamy w Kuwejcie, kraju ropy naftowej, wielbłądów, prohibicji i braku wieprzowiny. I narodowego komunizmu utopijnego, gdzie każdemu małżeństwu Kuwejtczyków państwo funduje trzypokojowy dom, filipińską  nianię, hinduskiego szofera i becikowe w wysokości ponad 1000zł .... miesięcznie i to osobno na każde dziecko. Każdemu według jego potrzeb, a potrzeby Kuwejtczyka są spore. Emir dba o swoich poddanych i chce, żeby kiedyś znowu stanowili większość we własnym kraju. Póki co dobijają do 45% społeczeństwa, ale w ilości flag na metr kwadratowy biją każdą inną narodowość.


Sunday, December 18, 2011

Nürnberg, Nürnberg über alles

Norymberga to kwintesencja niemieckości. Tu przechowywane były insygnia koronacyjne cesarzy niemieckich. Tu mieszkali Albrecht Dürer i Veit Stoss (ten drugi znany u nas bardziej pod nazwiskiem Wita Stwosza). Stad pochodzą słynne nürnberger bratwürste czyli małe kiełbaski. Tutejsza starówka pełna jest ceglanych gotyckich budowli.


Pewnie dlatego Adolf właśnie tutaj postanowił od 1927 r. organizować coroczne przedstawienia  propagandowe z cyklu światło i dźwięk czyli zjazdy NSDAP.

Każdy ze spędów miał swoje pompatyczne hasło przewodnie. Był Zjazd Honoru, Zwycięstwa, Wolności, Pracy. Ostatni z nich miał być Zjazdem Pokoju i rozpocząć się 2 września 1939r. Ale w ostatniej chwili zmieniono chyba cala koncepcje, zrobiono sesje wyjazdowa i wysłano nazistów w celu szerzenia idei pacyfizmu do Polski...

Zjazdy partyjne to nie tylko defilady i zbiorowe prostowanie prawej reki. To tez festyn ludowy ze spora ilością piwa, kiełbasek i innych przyziemnych rozrywek. Na tyle przyziemnych, ze nawet w raportach tajnej policji znaleźć można narzekania na to, ze przedstawiciele rasy nadludzi pomimo zakazu próbowali przedostawać się do dzielnicy zamieszkanej przez prostytutki.

Dla zapewnienia godziwej oprawy zjazdów na południu miasta rozpoczęto budowę betonowych kolosów. Powstać miała hala kongresowa zdolna pomieścić 50 tys. osób. Na Luitpoldarena defilować mogło 150 tys. SSmanów. Na Polu Marsowym, większym niż 80 boisk piłkarskich swoje zdolności demonstrował Wehrmacht. Stadion miejski dostał imię Hitlerjugend i był miejscem zabaw młodziaków Adolfa. Drugi stadion miał być największym na świecie i pomieścić ponad 400 tys. widzów (dla porównania obecny rekordzista to stadion w Phenianie dla marnych 150 tys. ludzi). Wszystkie budowle miały być monstrualne, czyżby ktoś miał kompleks małego fiutka?

Źródło: Wikipedia
W 1939 Niemcy zaczęli tournee po Europie i przestali odwiedzać Norymbergę. Budowę przerwano. 

A co zostało z tego dzisiaj? Kiełbaski doczekały się ochrony Unii Europejskiej i ich nazwa jest prawnie zastrzeżona. Na dawnym stadionie miejskim swoje mecze rozgrywa drużyna Bundesligi. Na polach defiladowych co roku organizowany jest festiwal muzyki rockowej. W dawnej hali kongresowej otwarto parę lat temu muzeum poświęcone nazizmowi i samym zjazdom. Elektrownia zapewniająca kiedyś prąd dla całego terenu zjazdów to dziś klub fitness i fast food. 

Ale wystarczy jeden rzut oka żeby domyśleć się co tu kiedyś było. 



Saturday, December 17, 2011

Rynki bożonarodzeniowe - poziom podstawowy

Główny punkt każdej zimowej wycieczki do Niemiec to rynki bożonarodzeniowe. To prawdziwa instytucja, państwo w państwie. 2500 rynków w całym kraju. 160 milionów odwiedzających. Odporne na kryzys finansowy, wielu sprzedawców z utargu grudniowego jest w stanie utrzymać się przez cały rok. Czas żniw dla branży hotelarskiej i kieszonkowcow.

Pięć żelaznych aktrakcji do zaliczenia dla każdego odwiedzającego:

1. Coś dla ciała czyli stoisko z grzanym winem, często o różnych smakach, z dolewką rumu albo innego wysokoprocentowego napoju, sprzedawanego w kubkach tradycyjnych lub bardziej fantazyjnych. 


Tuż obok smażona kiełbaska w bułce zalana masą musztardy. Sprzedawcy często pochodzą z Polski, czasami udaje się załatwic kolejną dolewkę gratis :-)
2. Coś dla ciała, ale już nie artykuł pierwszej niemieckiej potrzeby - czyli wyroby piernikopodobne (te z Torunia są lepsze), owoce w czekoladzie, wyroby z anyżku, smażone kasztany i inne takie.


3. Coś dla ducha, a konkretniej mówiąc jego poczucia estetyki. I tu dopiero na dobre zaczyna się wydawanie pieniędzy. Mamy bombki choinkowe w różnych kształtach i kolorach, włączając w to biuściaste panienki w gorsetach, butelki piwa, precle i Mikołaja z Mission Impossible.


Mamy ceramicze domki zamieszkane przez ceramicznych ludzików otoczone ceramicznymi drzewkami.


To samo w wersji drewnianej w asortymencie parokrotnie większym i o wiele bardziej szczegółowym, czytaj malutkie walki do ciasta, minizestaw narzedzi ogrodowych, szafki na ubranka, krzesełka i inne cuda. Wszystko potwornie drogie (2cm kawałek pomalowanego drewienka za 2€ ?!?), spłacenie długów Grecji wyszłoby pewnie taniej niż urządzenie całego mini-gospodarstwa domowego.

4. Cos dla błędnika czyli karuzele swiecące się kolorowymi żarówkami, bardziej popularne wśród dorosłych niż wśród dzieci.

 
5. Coś z kompletnie innej beczki, zrzucone pewnie w środek świątecznego klimatu przez kosmitów. Do tego worka zaliczyć można stoiska z posążkami Buddy, sprzedawców skórzanych portfeli i budki z sushi.  Cóż, taka jest cena globalizacji.

Dodatkowe atrakcje następnej zimy, po odwiedzeniu conajmniej dziesięciu rynków i przejściu na poziom dla zaawansowanych. Wtedy będzie o rynkach erotycznych, podziemnych i rybnych.

Tuesday, November 15, 2011

Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy...

Irlandia. Ponad 86% społeczeństwa to katolicy. Jeszcze w latach 90. zeszłego wieku rozwody i homoseksualizm były prawnie zakazane, to samo dotyczyło aborcji i antykoncepcji. Nawet dziś przerywanie ciąży nie jest dopuszczalne a stosowny zapis znajduje się w konstytucji.

Kościół Św. Marii znaleźć można przy jednym z głównych deptaków Dublina. Zbudowany w 1700 roku zapisał się na dobre w historii miasta. Właśnie tu ożenił się Arthur Guinness (tak, tak, ten sam, który założył słynny browar). Tu na mszę przychodził Jonathan Swift a Handel grywał na organach. We wnętrzu do tej pory można zobaczyć oryginalne organy a na ścianach stare epitafia dla zmarłej żony, matki, siostry. W oknach witraże.

A w nawie głównej bar, do wyboru alkohole z całego świata. Dookoła stoliki, w miejscu gdzie był ołtarz gra ktoś na gitarze, pod organami na telebimie Irlandia remisuje z Estonia w barażach i awansuje do Euro 2012. Zamówić można hamburgera, rybę z frytkami albo bekon z podwójną porcją ziemniaków. Sakrum miesza się z profanum. Nazwa miejsca może niezbyt oryginalna, ale marketingowo intrygująca.


Kościół zaadaptowany na informację turystyczną widziałem już wcześniej, zresztą też w Dublinie. Ale zrobienie ze świątyni baru, restauracji i nawet klubu nocnego to coś nowego i pewnie trochę obrazoburczego. Pomysł chyba chwycił skoro odwiedzają to miejsce tysiące ludzi, choć akurat w ten wieczór było niezbyt tłoczno). Ulotki reklamowe leżą na każdym stoliku i informują o czwartkowym Ladies Night (relaks po wieczornych zakupach...) kolację bożonarodzeniową (złożona z czterech dań za jedyne 40eur od osoby) i innych nadchodzących imprezach.


A ja zastanawiam się kiedy ten trend dosięgnie także inne religie i będę mógł wypić piwo w meczecie czy zjeść golonkę w synagodze.

Sunday, October 30, 2011

Federweisser

Szybkie sprawdzenie w wikipedii i już wiem, jak nazywa się to cudo, które niedawno piliśmy. Burczak, zwany tu z germańska Federweisser. Raczej nie do kupienia w sklepach z wykwintnymi winami, sommelierzy patrzą na nie z pogardą. Dostępny tylko na przełomie lata i jesieni półsłodki półprodukt przy wytwarzaniu wina; dla ignorantów winnych coś w stylu wczesnego beaujolais nouveau.



My dostaliśmy nasze na festiwalu w Ruedesheim. W zasadzie festiwal to nazwa trochę na wyrost, to było parenaście drewnianych budek rozstawionych na ryneczku miasta. Do kupienia wino, chleb ze smalcem, ciasto cebulowe i kiełbasa z rusztu. Do posłuchania klasyka niemieckiej muzyki rozrywkowej wygrywana na syntezatorze przez miejscowego grajka. Do pooglądania wystawa starych traktorów. Kwintesencja małomiasteczkowej kultury nadreńskiej.



Lokalna atrakcja dla miejscowych, idealny sposób na spędzenie niedzielnego popołudnia po obowiązkowej wizycie w kościele. O wiele bardziej autentyczna niż sama starówka Ruedesheim, wymieniana w przewodnikach, pełna japońskich turystów, szyldów w różnych językach zachwalających wino lodowe i kawiarni sprzedających kawę z likierem za ponad 7 EUR.

Sunday, October 23, 2011

Protestanci

Zajęli pół trawnika. Z jednej strony ulica, z drugiej tory tramwajowe. Z trzeciej biurowiec Europejskiego Banku Centralnego i klub nocny. A pomiędzy nimi parenaście namiotów, przenośne toalety, koksowniki (noce we Frankfurcie zimne...), transparenty, słupy ogłoszeniowe. Rozpisany plan dnia, o 12 demonstracja, o 18 pokaz capoeiry.

       

W centralnym namiocie przy wejściu do pobrania są rekwizyty rewolucjonisty. Ulotki, transparenty, prezerwatywy. 
Wieczorem słychać grę na bębnach, brzdąkanie na gitarze. Powiewają flagi z pacyfką, tuż obok tęczowe kolory ruchu gejowskiego.



A wśród tego wszystkiego młodzi i starzy alterglobaliści protestują przeciwko porządkowi świata. Ubrani w buty Nike sprawdzają na swoich iphonach postęp rewolucji.

Sunday, October 9, 2011

Kazachstan - podsumowanie

Pierwsze panstwo w Azji Srodkowej odwiedzone. Kazachstan nie jest na szczycie listy celow podrozniczych i brak tu spektakularnych zabytkow. Co za tym idzie, praktycznie brak tez turystow i dzieki temu ma sie caly kraj dla siebie. Ludzie nie sa tam jeszcze zepsuci przez pieniadze, postrzegaja Cie nie przez pryzmat portfela ale przez to, kim jestes. Wiele razy zdarzylo nam sie, ze ktos zupelnie bezinteresownie pomogl nam, podwiozl albo pokazal droge, jednoczesnie troche dziwiac sie, ktos chcial przyjechac do ich kraju.

Wyjazd w liczbach:
- 5852km przejechane pociagiem
- 1 pies nauczony jesc orzechy
- 0,05l kumysu wypite, wiecej sie nie dalo, smakowo to megadziwne jest
- 15 razy bylismy brani za Niemcow (przyjezdza ich najwiecej do Kazachstanu) a tylko raz za Polakow (rozpoznane po jezyku przez fanke Czterech Pancernych, puszczanych tam tak jak u nas w kazde wakacje).

Trasa calego wyjazdu ponizej.

View Kazakhstan in a larger map

Przykladowe koszty sa tu

Saturday, October 8, 2011

Na straganie w dzien targowy

W Warszawie po kulturotworczym bazarze na stadnionie XX lecia pozostalo tylko wspomnienie. W Almacie taki bazar wzbudzalby tylko usmiech politowania, w porownaniu z ogromnym rynkiem Baraholka nasz targ na stadionie bylby tylko mlodszym braciszkiem z kompleksami. 

Starczylo nam sil tylko na powloczenie sie po fragmencie tekstylnej czesci targowiska, co i tak zajelo nam dobre dwie godziny chodzenia po ogromnych halach, przeciskania sie przez waskie alejki, wymijania obnosnych sprzedawcow herbaty, goracej kukurydzy, szaszlykow i owocow. Dookola nas skorzane kurtki z Turcji, skorzane buty z Turcji, dzinsy z Turcji, niektore zalozone na manekiny topless, tureckie sa nawet skarpetki i czapki. Widocznie ten kraj jest synonimem dobrej jakosci, w przeciwienstwie do chinskiej czy uzbeckiej tandety :-). 

Sprzedawcy blyskaja zlotymi zebami, zachwalaja swoj towar i zapraszaja do zakupow. Niektorzy chowaja sie widzac aparat, wiekszosc usmiecha sie, przygladza wlosy, poprawia chustki i pyta, w jakiej gazecie bedzie mozna zobaczyc ich zdjecia.
 

W koncu padamy ze zmeczenia, rezygnujemy z czesci spozywczej, elektronicznej, samochodowej, budowlanej i kazdej innej i wracamy do centrum. Ostatni dzien w Almaty dobiega konca, jeszcze tylko pozegnalna wizyta w bani a potem powrot do zimnej Europy.

Wednesday, October 5, 2011

Caly narod buduje swoja stolice

Pare lat temu prezydent Kazachstanu pomyslal, ze Almaty nie nadaje sie na stolice jego panstwa i cos z tym trzeba zrobic. Jak pomyslal tak zrobil, od konca 1997 roku stolica kraju zostalo niezbyt wazne wczesniej miasto Akmola, przemianowane przy okazji bardzo kreatywnie na Astana, czyli "stolica" po kazachsku. 
Nie wszyscy urzednicy skakali pewnie z radosci pod niebo, Astana geograficznie podpada juz prawie pod Syberie i w zime temperarury spadaja tu sporo ponizej zera a rekord to -51ºC. Poza tym niezle wieje,  w porownaniu z tym przyslowiowe kieleckie to bezwietrzna oaza spokoju. 

Ciesza sie za to budowlancy, miasto zamienilo sie w wielki plac budowy a swiatowi architekci zabijali sie o zlecenia. Wyszlo tak jak mozna sie bylo spodziewac, czyli nowoczesnie choc w stylu wczesnokapitalistycznym czyli kazdy budynek ma sie nijak do sasiednich i powstaje spory misz masz. Troche sztuczny, tak jak liscie na niektorych drzewkach, bo zycia na nowych ulicach Astany jakos nie widac (ale to moze rzeczywiscie przez ten wiatr?).

Bayterek

Wystarczy wjechac na wieze Bayterek, zwana przez miejscowych Chupa Chups, zeby zobaczyc kontrast pomiedzy Astana a reszta kraju - tuz za nowoczesnymi wiezowacami zaczyna sie surowy step. Na rozbudowe stolicy przeznaczane sa miliony dolarow uzyskane ze sprzedarzy ropy i gazu, prowincja dostaje z tego niewiele i praktycznie stoi w miejscu.


Trzeba jednak przyznac, ze marketingowo rozbudowa stolicy sprawdza sie znakomicie. Prawie wszyscy Kazachowie, ktorych spotkalismy w podrozy po kraju dumni sa z Astany. Wiekszosci ludzi, ktorych widzielismy na Baytereku to wlasnie prosci przybysze z prowincji, naboznie przykladajacy wlasna reke do odcisku dloni Nazarbajewa i wypowiadajacy w myslach zyczenie.


Za to spotkani Szwedzi skwitowali miasto jednym slowem - Disneyland ;-)


Tuesday, October 4, 2011

Kazachskie lapidarium

Z czym kojarzy się Kazachstan? Większości zachodniego społeczeństwa chyba tylko z Boratem, jeżeli w ogóle z czymkolwiek (niektórzy mniej obeznani ludzie twierdzą, że Sacha Baron Cohen wymyślił sobie to państwo i coś takiego jak Kazachstan nie istnieje).

Oto garść luźnych obeserwacji z kraju, którego podobno nie ma:
- stężenie jasnych luksusowych terenowych samochodów na m2 w Almaty jest chyba największe na świecie. Zwykły Lexus czy Land Cruiser nie wystarczy, musi być śnieżnobiały lub przynajmniej kremowy. Właściciele myjni zarabiają tu pewnie krocie.
- wesela wyprawiane sa tu chyba codziennie, nie bylo dnia, zebysmy nie widzieli pary mlodych, fotografow slubnych czy dlugasnych limuzyn
- a za mlodymi malzonkami chodzi spora grupka osob towarzyszacych, ktore przy kazdym z krotkich postojow na robienie zdjec, czy to pod pomnikiem, czy na stacji kolejowej raczy sie wodeczka z plastikowych kubkow.
- jeden obraz to podobno tysiac slow. A wiec tysiac slow o jednym z kazachskich frykasow:


Monday, October 3, 2011

Dziki Zachod - czesc 2

Zhabagly to jak do tej pory najfajniejsze miejsce jakie do tej pory widzielismy w Kazachstanie. Krajobraz za oknem naszej kwatery wygladal mniej wiecej tak:


Efekt - caly jeden dzien przesiedzielismy na kocyku opalajac sie, pijac piwo i czytajac ksiazki. Potem bylo miedzy innymi wloczenie sie po stepie, jazda kazachskim autostopem, wizyta w bani i blizsze kontakty z tutejszymi kowbojami. 

Kazdego wieczoru sa oni tworcami jedynego w swoim rodzaju widowiska. Przed zachodem slonca jada do swoich stad pasacych sie u podnoza gor na koniach, osiolkach czy piechota, zbieraja zwierzeta i zaganiaja je do wsi. Klimat troche jak z westernu, brakuje tylko Indian.


A jak juz stada dotra do wsi, rozdzielaja sie i kazda owieczka czy krowka sama grzecznie idzie do swojego wlasciciela, ktory czeka juz na nia z szeroko otwarta brama. Tylko niektore knabrne sztuki nie chca wrocic do domu, wtedy trzeba uzyc srodkow przymusu bezposredniego.


Sielsko tu i anielsko.

Saturday, October 1, 2011

Dziki Zachod

Dookola step, niska trawa, w oddali gory, stada krow i kowboje na koniach zaganiajacy stada wieczorem do zagrod. Jestesmy na kazachskim dzikim zachodzie, tak dzikim, ze internet slabo dziala jak mocniej zawieje wiatr :-)

Wiecej szczegolow pozniej, jak pogoda pozwoli. 

Friday, September 30, 2011

Dzien Mojzesza

Dzis bawilismy sie w Mojzesza i chodzilismy sucha stopa po dnie morza, rozgniatajac butami muszelki. OK, morza nie ma tu juz od parudziesieciu lat. 

Jestesmy w Aralsku, dawnym porcie, od ktorego w wyniku sowiecko-socjalistycznego eksperymentu irygacyjnego ucieklo morze.  Na google mapsach wyglada to niezbyt groznie, niebieski kolor wody podchodzi prawie pod samo miasto. W rzeczywistosci z Aralska wody nie widac, nie liczac niewielkich kaluz z resztkami kadlubow statkow, pocietych przez miejscowych na zlom i sprzedanych Chinczykom. Dookola pustynia, po ktorej biegaja wielblady, zjadajac porosty i wzbijajac tumany kurzu. Morze jest paredziesiat km stad. Kiedys czwarte co do wielkosci jezioro na swiecie, teraz stracilo 80% wody i jest tylko niewielka zasolona sadzawka. 


Za czasow ZSRR przez dlugi czas udawano, ze problemu nie ma, miejscowa fabryka jeszcze dwadziescia lat po odejsciu morza przetwarzala ryby. Mniejsza o to, ze te ryby zwozono tu z Bajkalu i Wladywostoku, zatrudnienie bylo i plan produkcji byl wykonany. Potem przyszedl czas pogodzenia sie z rzeczywistoscia i od tej pory ruiny zakladu ladnie komponuja sie z reszta postindustrialnego krajobrazu.

W miare obnizania sie poziomu morza czesc statkow z Aralska zostala przeniesiona bardziej na poludnie. Ale co sie odwlecze to nie uciecze, jakis czas pozniej tam tez zniknela woda. Efekt - resztki statkow w samym srodku pustyni.


Jeszcze pare lat temu bylo ich tam parenascie, teraz zostaly tylko trzey - Chiny rozwijaja sie coraz szybciej a stali na rynku brak...

W ostatnich latach poziom wody w Morzu Aralskim troche sie podniosl, dzieki zbudowanej tamie. Wrocily ryby i jest szansa na uratowanie istnienia jeziora. Ale do Aralska woda nie wroci juz nigdy.




Thursday, September 29, 2011

Timur i jego mauzoleum

Turkistan to przede wszystkim mauzoleum muzulmanskiego medrca, zbudowane przez Timura w XIV w. (nie do konca, bo w miedzyczasie Timurowi sie zmarlo i budowla caly czas czeka na wykonczenie). Wedlug miejscowych trzykrotna pielgrzymka tutaj moze rownac sie wyprawie do Mekki. Ciekawe, co na to Saudowie i inni ortodoksi islamu? Poza tym mauzoluem jest teraz w remoncie, to moze kurs wymiany pielgrzymek teraz jest slabszy?



Ale dla nas jest tu inny powod do radosci. Po paru dniach pobytu w kraju wreszcie zobaczylismy pierwszy sklep z pamiatkami (tego w muzeum w Almaty nie licze, tam same dywany byly). A tuz kolo niego drugi, trzeci, czwarty, cale mnostwo, nawet tuz kolo toalet. Sa czapeczki, klapki z wielbladem, wisiorki, kilimy na sciane, obrazki, sztylety, wielblady wolnostojace (czyli bez klapek). Radosc jest polowiczna, w zadnym ze sklepow nie ma pocztowek :-(

Blogspot ma chyba jakas blokade w Kazachstanie bo strona nie dziala w wiekszosci kafejek internetowych. Cenzura w prawie demotkratycznym kraju, gdzie prezydent w wolnych wyborach bez machlojek dostaje 95% glosow?

Wednesday, September 28, 2011

Uroki komunikacji miejskiej w Szimkiecie

Plan byl prosty. Punkt pierwszy: powloczyc sie po miejscowym bazarze - wykonane i obfotografowane. 



Punkt drugi: znalezc miejsce z ktorego odjezdzaja marszrutki do pobliskiego parku narodowego. Latwiej powiedziec niz zrobic... Nasz przewodnik ma juz dobrych pare lat i pod tym wzgledem byl juz nieaktualny, w miejscu dawnego odjazdu jest obecnie skup butelek. Pierwsze pytanie w hotelu - marszrutek nie ma, mozna jechac tylko taksowka (100km...). Drugie pytanie na dworcu autobusowym - marszrutka jest ale z drugiego dworca. Trzecie pytanie na drugim dworcu - marszrutka jest ale odjezdza z jakiegos dziwnego miejsca do ktorego nie wiadomo jak sie dostac. Czwarte pytanie, do policjanta - nie wie ale podobno taksowkarze wiedza. Piate pytanie, do taksowkarza - marszrutka odjezdza z bazaru gdzies na glebokich przedmiesciach. Szoste pytanie, na bazarze - tadaaaaaaam, rzeczywiscie marszrutka odjezdza stad, rano o godzinie jedenastej. Siodme pytanie do innej osoby na bazarze, dla pewnosci - marszrutka odjezdza ale o dziesiatej rano. Czyli dla pewnosci najlepiej byc tam kolo osmej :-)

Tak nas do szukanie zmeczylo, ze park narodowy zostawilismy sobie na pozniej. 

Przy okazji cenna obserwacja : glownym przedmiotem wymiany handlowej pomiedzy Kazachstanem a Europa Srodkowa sa chyba uzywane autobusy miejskie. Jezdzac po miescie w poszukiwaniach widzielismy pojazdy z resztkami napisow po czesku, polsku, niemiecku.

Tuesday, September 27, 2011

Pociagi pod specjalnym nadzorem

Pierwsze starcie z kazachskimi kolejami - chyba dostosowane sa dla ludzi mniejszych rozmiarow bo miejsca w nich jakos mniej niz w rosyjskich, szczegolnie na gornych lozkach. Do tego dochodzi chodziarstwo krotkodystansowe - ulubiony sport pasazerow pociagow. Ledwie usadowilismy sie przy stoliku na korytarzu a juz zaczely sie pielgrzymki z jednego konca wagonu na drugi: po wode do goracego kubka, do lazienki, z goracym kubkiem z powrotem do przedzialu, z posciela, z lazienki, z poduszka bo zapomniala sie przy braniu poscieli, po gazete, zapalic, wyrzucic smieci i tak dalej przez dobrych pare godzin.
A w trosce o rozwoj czytelnictwa w kraju swiatla w przedzialach zgasly dopiero po polnocy.

Ale i tak nie bylo zle. 13h podrozy minelo jak z bicza strzelil i dotarlismy do Szimketu. 


Post scriptum - po pozniejszych doswiadczeniach z pociagami mozna stwierdzic, ze jednak nie ustepuja rosyjskim.



Monday, September 26, 2011

Co musi być w każdym kazachskim muzeum?

Pomni wczorajszych przygód drugiego dnia wstaliśmy wczesnym popołudniem, im krótszy dzień, tym mniej sie zdarzy :-). No dobra, to, że poszliśmy spać o 6 nad ranem też nie było bez znaczenia...

Almaty jest miastem specyficznym, nawet troche nudnym. Drogi przecinają się pod kątem prostym, zgubić się nie da. Przejścia dla pieszych eleganckie, ze światlami, przekraczanie ulicy nie wiąże się z zagrożeniem życia. Dreszczyk emocji jest tylko przy chodzeniu po chodnikach, czasami można wpaści do otwartej studzienki kanalizacyjnej.

Włóczyliśmy się po mieście bez większego celu, zahaczając na początek przez muzeum narodowe. W środku klasyka: najpierw dinozaury, potem Czyngis Chan, mniejszości narodowe ("nasi" też byli, w postaci strojów krakowskich, elementarza i zdjęć z procesji kościelnych), później bohaterska Armia Czerwona ze szczególnym uwzględnieniem jej kazachskiego pierwiastka a na koniec wystawa o tym, jak kraj kwitnie pod rządami obecnego prezydenta. Taki zestaw jest podobno w muzeum w każdym mieście, nie omieszkamy sprawdzić. 

Kolacja była też oryginalna. Pierożki kupione na straganie poprosiliśmy w wersji na cieplo. Sprzedawczyni wrzucila je do mikrofali bez wyjmowania ich z reklamówki. Dobre były :-)


Sunday, September 25, 2011

Kazachstan, dzień 1

Pierwszy dzień w Kazachstanie i już od początku są przygody.

Na dzień dobry udało mi się zdemolować system do zakupu biletów kolejowych - moja karta kredytowa zablokowała dwa automaty do sprzedaży biletów i facet odpowiedzialny za konserwacje błagalnym głosem poprosił mnie o skorzystanie z tradycyjnej formy i podejście do okienka; miał już dość resetowania terminali. Kolejka do kasy była na półtorej godziny, można było pooglądać sobie mozaiki na ścianie oraz sierpy i młoty na marmurowych kolumnach.



Potem była wizyta w meczecie, gdzie miejscowy neofita mieszanką rosyjskiego i arabskiego przekonywał mnie do przejścia na islam. Podobno po śmierci w raju będę miał zawsze 30 lat a moje żony, wieczne dziewice, 14. Nie skorzystałem, to trąci pedofilią.

Kolejny punkt programu to targowisko, tu udało się uciec przeznaczeniu i nie dać sobie przepowiedzieć przyszłości przez lokalną wróżkę. Ale wygląd miała wiarygodny.


Sobota = dzień ślubów, więc na parki trwa najazd nowożeńców robiących sobie zdjęcia. Romantyczne tło to pomnik poległych w Drugiej Wojnie Światowej.


Na koniec wieczorny wypad na impreze. Środek transportu to prywatny samochód złapany na ulicy, znaki szczególne - kierownica z drugiej strony. Dotarcie na miejsce oznacza długie kluczenie po mieście, włączając w to jazde na wstecznym biegu po drodze szybkiego ruchu. Bo nazwy ulic i numery domów są dla mięczaków, o wiele latwiej trafić do celu wiedząc, że koło stacji benzynowej jedzie się prosto, potem koło sauny w lewo, trzysta metrów dalej trzeba się zatrzymać, wysiąść z samochodu a potem juz z górki - w lewo, prosto, w prawo i na końcu skręcić w trzecią bramę... :-)

Aż strach pomyśleć, co będzie jutro.