Monday, May 12, 2014

Korea - podsumowanie

Wyjazd do Korei był dziwny, pod względem atrakcyjności przypominał sinusoidę. Rzeczy oryginalne i ciekawe mieszały się z rozczarowaniem i nudą. Koreańskie jedzenie czy urodziny Buddy na długo zostaną w pamięci. Wizyta w Strefie Zdemilitaryzowanej albo spoktanie z kobietami - nurkami na Jeju to atrakcje, których nie da się doświadczyć gdziekolwiek indziej. Do tego dodać można jeszcze puszczanie latawców albo wizytę w koreańskich kompleksach spa. 


Równie dużo rzeczy rozczarowuje. Pałace Seulu jakoś nie zachwycają, świątynie nie dorastają tym z Tajwanu do pięt. Dawna stolica Gyeongju nie należy do najbardziej klimatycznych miast na świecie a Jeju (wyłączywszy haenyeo) też mnie nie rzuciło na kolana. 

A może po prostu Korea jest zbyt ucywilizowana jak na moje preferencje podróżnicze?

Trasa wyjazdu:

View Korea in a larger map

... i przykładowe koszty.

Saturday, May 10, 2014

Haenyo

Długo przed tym jak nurkowanie stało się modne wśrod klasy średniej, na Jeju był to jeden z podstawowych sposobów zdobywania pożywienia lub zarabiania na życie. Co ciekawe, w silnie zmaskulinizowanym społeczenistwie koreańskim ten zawód uprawiały jedynie kobiety, zwane tu "haenyo". A nie był to łatwy kawałek chleba – woda z reguły zimna, fale wysokie, zanurzanie się do 20m pod powierzchnię wody bez aparatu tlenowego nie należy do najbezpieczniejszych – może to właśnie dlatego leniwi mężczyźni jakoś nie rzucali się na ten bastion feminizmu.


Narzekającym na współczesne warunki pracy powinno aplikować się wizytę w muzeum haenyo na Jeju. Tam zobaczymy prymitywne ubrania, w jakich do czasu wynalezienia kombinezonów piankowych nurkowały kobiety albo poczytamy o dziewczynach, które wracały do pracy już trzy dni po urodzeniu dziecka. Paromiesięczny urlop macierzyński oraz becikowe wydają się z tej perspektywy nadmiarem luksusu.


Młode dziewczyny jakoś nie bardzo pchają się do kontynuowania kariery swoich matek, te ostatnie same często odradzają im ten sposób zarabiania na życie. Bardzo możliwe, że obecne pokolenie haenyo jest ostatnim i za paręnaście lat przedstawicielki tego fachu można będzie ogladać tylko na zdjęciach i w filmach dokumentalnych. Codzienne poranne przejścia kobiet-nurków przez miasto, dumne i mające w sobie coś z Siedmiu Wspaniałych, odejdą do przeszłości. A turystom na osłodę pozostaną tylko pluszowe maskotki.



Thursday, May 8, 2014

Jedzenie po koreańsku

Jedzenie w Korei to przyjemność grupowa. Samotny człowiek może w wielu restauracjach nie być obsłużonym, większość zestawów z założenia przygotowywana jest dla dwóch lub więcej osób. A im więcej tym lepiej, można wtedy zamówic dużo różnorodnych dań, delektując się smakiem każdego z nich.

Jednak nie należy zbyt łapczywie rzucać się na potrawy podane na początku. Często są to tylko przystawki, serwowane w ogromnej ilości małych porcji. Chwila zapomnienia i już człowiek wypełnia sobie nimi brzuch nie pozostawiając miejsca na główne dania. A te mogą być rozmaite.

Do wyboru mamy różnego rodzaju owoce morza, o kształtach i formach nieznanych europejskim oczom. Konserwatyści mogą zamówić zwykłe ryby, w formie klasycznej lub pod postacią sushi bądź sashimi.




Wszystko to świerze, wyłowione z wody przed paroma godzinami. A w wersji ekstremalnej jeszcze żywe w momencie zamawiania jedzenia.


Inna opcja to surowa wołowina bądź wieprzowina, własnoręcznie smażona przez biesiadujących. Taki rodzaj grilla pod dachem, do przyjemności smakowych dochodzi tutaj także radość z własnoręcznego przygotowywania potrawy.


Nawet prozaiczny omletopodobny placek z dodatkiem dużej ilości zieleniny może być powodem do szczęścia. Szczególnie, jak kroi się go nożyczkami, noże do Korei jeszcze nie dotarły. 


Lista koreańskich potraw jest długa. Z całą pewnością można także stwierdzić, że hipsterzy poczuliby się w tym kraju jak w raju. Tak fotogenicznego jedzenia nie ma nigdzie na świecie.

Tuesday, May 6, 2014

Buddonarodzenie

W podróżowaniu, tak jak w życiu, trzeba mieć trochę szczęścia. Na Tajwanie zupełnie przypadkiem udało nam się trafić na urodziny Konfucjusza, pobyt w Korei zbiegł się z obchodami rocznicy narodzin Buddy. Trzeba przyznać, że świętowanie przyjścia na świat człowieka, który wynalazł nirwanę jest o wiele bardziej widowiskowe, a do tego nie pociąga za sobą uśmiercania zwierząt.

Buddourodziny spędziliśmy w świątyni Bulguk-sa przez cały dzień przypatrując się obchodom jednego z najważniejszych świąt tej religii. Część dzienna to modlitwy, śpiewy i polewanie małego Buddy wodą. Ciekawe, ale bez szaleństw.

 

Ale zapowiedź części wieczornej wisi w powietrzu. W sensie dosłownym bo na dziedzińcach świątyń zawieszane są w ilościach hurtowych papierowe lampiony z podwieszonymi do nich życzeniami i prośbami wiernych. Przy świetle dziennym wyglądają zwyczajnie...



...prawdziwa magia zaczyna się po zapadnięciu zmroku. Wtedy przenosimy się we wszechświat równoległy, bajkowo-mistyczny. Różnokolorowe światło rozchodzi się po całym dziedzińcu świątyni a buddyjskie mantry wprowadzają wszystkich w wyjątkowy nastrój. Wierni biorą swoje lampiony w ręce i parę razy okrążają świątynię.



Trwa to wszystko może z godzinę, potem nagle muzyka milknie, ceremionia dobiega końca i ludzie zaczynają rozchodzić się do domów. Budda urodził się na nowo.


Sunday, May 4, 2014

DMZ

I śmieszno i straszno – w tych słowach można pokrótce opisać wizytę w strefie zdemilitaryzowanej, oddzielającej od siebie Koreę Północną od Południowej.
Na dzien dobry serwowany jest krótki briefing, podczas którego sierżant Coxley uprzejmie informuje, że jakbyśmy chcieli uciec na Północ, to on z kolegami będą nas gonić tylko do przekroczenia przez nas granicy, potem jesteśmy zdani na siebie. Wyjaśnia też, co wolno a czego nie wolno robić turystom odwiedzającym ten jedyny w swoim rodzaju kawałek świata. Nie wolno na przyklad machać do Północnokoreańczykow ani być ubranym w sposób niewłaściwy, bo Kim od razu wykorzysta to w swoich materiałach propagandowych. Potem sierżant opowiada nam historie o pojedynku na wysokość masztu z flagą czy ilość pięter w budynkach po obu stronach (Korea Północna wygrała bezapelacyjnie 2:0). Trochę mniej wesoło robi się przy opowieści o ścinaniu drzewa rosnącego w obrębie strefy. Próba ta w pierwszym podejściu zakończyła się śmiercią amerykanskich żołnierzy a dopiero drugie podejście było sukcesem, po uprzedniej mobilizacji sporej części wojska amerykańskiego, włączając w to lotniskowiec i eskadrę bombowców. Na koniec briefingu serwowana jest historia radzieckiego dziennikarza, który uciekając z północy na południe wywołał małą wojnę pomiędzy obiema stronami, z ofiarami śmiertelnymi włącznie.

Jedziemy na właściwą granicę, mijając po drodze pola minowe, druty kolczaste i zapory przeciw czołgom. Znane ze zdjęć i ekranów telewizorów baraki, w których obie strony od czasu do czasu spotykają się, żeby ponegocjować, nie wyglądają zbyt imponująco. Granica pomiędzy dwoma wrogimi krajami to zwykły krawężnik albo miejscami białe słupki. Mimo to napięcie czuć w powietrzu, choć bojowa postawa taekwondo żołnierzy Południa ochraniającyh nas przed złymi zakusami z Północy wywołuje równocześnie uśmiech na twarzy. Aż chce się uszczypnąć takiego człowieka – manekina żeby zobaczyć jak zareaguje.



Dalej mamy panoramiczny widok na Imperium Zła, z wioską propagandową na pierwszym planie. Budynki śliczne, ale prawdopodobnie nikt w nich nie mieszka i są tylko betonową konstrukcją niepodzieloną nawet w środku na piętra. Trochę na prawo widok na okoliczne wzgórza, na których zgromadzona została artyleria zdolna w krótkim czasie zmieść z powierzchni Ziemi Seoul. Wychodzi na to, że bezpieczniej jest stać na granicy pod czujnym okiem amerykańskich żołnierzy niż pić piwo w knajpie w południowokoreańskiej stolicy.


W programie jest też wizyta w pięknym dworcu kolejowym, z którego kiedyś odjeżdżać mają pociągi na północ a póki co sluży jako kolejna atrakcja turystyczna.


Jest też wizyta w jednym z podziemnych tuneli, zbudowanych przez Północ, żeby potajemnie przerzucić swoją armię pod granicą na terytorium wroga. Wychodzą tu na światło dzienne braki kadrowe w wojsku Kimów, pierwszy lepszy geolog wyjaśniłby im, że zamaskowanie prawdziwego celu budowy tuneli poprzez wymazanie ich ścian węglem i tłumaczenie, że to tylko kopalnia, nie jest zbyt wiarygodne bo w okolicy węgla po prostu nie ma.

A przy wszystkich tych atrakcjach mamy możliwość wejścia do dobrze zaopatrzonych sklepów dla turystów, kupić północnokoerańską wódkę z żeń-szenia, figurki żołnierzy z obu stron albo zdemilitaryzowany ryż.


Strach i smierć już dawno zostały skomercjalizowane. Widać to w Wietnamie, widać to równie dobrze w strefie zdemilitaryzowanej w Korei. Więcej w tym kolorowego Disneyladnu niż zastanawiania się nad losem ludzi, którym nie dane jest żyć w tak komfortowych warunkach, jak nam.