Właśnie trwają mistrzostwa świata w piłce nożnej. I bardzo blisko, tuż za miedzą, w Niemczech. Nie wiedzieliście? Ja też, dopóki nie przyjechałem do Frankfurtu. Bo to mundial kobiet.
Czekając na samolot obejrzałem sobie fragment meczu w tv. Pierwszy rzut oka i już wiem, że będzie ciekawie - zawodniczki muszą chyba być na sznurku u bogatych sponsorów, żadna inna kobieta do czerwonej koszulki i spodni nie założyłaby jaskrawozielonych butów. Pierwsza akcja, którą widzę, długie podanie przez pół boiska, napastnik (napastniczka? no bo skoro psycholożkę i socjolożkę już mamy...) pędzi z piłką w kierunku bramki. A potem robi to, co każdy rasowy zawodnik grający w lidze w pewnym środkowoeuropejskim kraju nad Wisła, czyli nie trafia w piłkę i przewraca się na polu karnym symulując faul, choć obrońca... ups, przepraszam, obrończyni była od niej dobrych parę metrów. Całą akcję kwituje głośny rechot paru osób zgromadzonych pod telewizorem, wzbudzając zainteresowanie większości ludzi w sali, oglądających na drugim ekranie półfinał Wimbledonu.
Przez najbliższych paredziesiąt minut rechot rozlegał się dosyć często bo poziom spotkania być, oględnie mówiąc raczej średni. Pomino to obejrzałem mecz do końca, czekając na wyjaśnienie ostatniej zagadki kobiecego futbolu. Niestety, po skończonym meczu nie ma tradycyjnej wymiany koszulek :-(
No comments:
Post a Comment