Friday, June 21, 2019

Orli Szlak

Po małej przerwie jedziemy dalej.

Póki co fotograficznie z Alp Austriackich. Niby lato w pełni ale w górach leży jeszcze sporo śniegu. Niektóre schroniska są cały czas zamknięte, sporo szlaków powyżej 2000 m jest nieprzetartych. Pogoda niestabilna, popołudniami lubi trochę popadać. Ale przez to nie ma w górach prawie nikogo, można rozkoszować się widokami, ciszą i spokojem. 






Adlerweg, czyli po naszemu Orli Szlak to wieloetapowa wędrówka przez Alpy Tyrolskie. Był długi weekend, były ambitne plany ale aura miała na ten temat swoje zdanie i drugiego dnia wędrówki wygoniła mnie z tej pięknej okolicy. Udało się przejść tylko kawałek z Innsbrucka do Hallerangerhaus. Resztę zostawiam sobie na później,

Monday, October 3, 2016

Raj na ziemi - wersja azjatycka

Po jednej stronie armia indyjska, po drugiej wojsko z Pakistanu. Niedaleko granica pomiędzy tymi dwoma państwami, nieuznawana przez żadne z nich, traktowana tymczasowo i zwana eufemistycznie linią kontroli. A pośrodku oaza spokoju, raj na ziemi czyli mała wioska Turtuk. Położona na niewielkim plaskowyżu, ponad główną drogą (główną czyli wąskim szutrowym traktem, z wylanym od czasu do czasu asfaltem). Mieszanina kamiennych domków, małych ścieżek i pól uprawnych zupełnie nie pasująca do reszty Ladakhu. 



Jestesmy w Beludżystanie, muzułmańskim regionie jeszcze 30 lat temu należącym do Pakistanu. Potem była wojna, zmiana granic i nagle mieszkańcy wioski chcąc nie chcąc stali się obywatelami Indii. Ich rodziny mieszkające teraz parę dolin dalej żeby przyjechać w odwiedziny muszą teraz latać okrężną trasą przez Delhi. 

Wszystko wygląda sielsko-anielsko dla turysty, życie miejscowych nie jest jednak usłane różami. W wiosce prawie nie ma mężczyzn, są gdzieć na drugim końcu kraju w wojsku albo pracując na państwowej posadzie. Ciężar codziennego utrzymania rodziny spada głównie na kobiety, które od rana do nocy albo zajmują się domem albo spędzają czas na polu. 



Prawdziwy raj mają tu chyba tylko dzieci biegające beztrosko po wąskich ścieżkach...


...oraz turyści mogący zobaczyć kawałek Indii prawie nie skażony globalizacją.

Saturday, October 1, 2016

Droga

Życie jest drogą, powiedział pewnie kiedyś ktoś mądry. Jeżeli jest to droga w Ladakhu, to życie jest wyboiste, pełne zakrętów, raz z górki raz pod górkę a jeden niewłaściwy ruch w złym kierunku i ląduje się na skale albo w przepaści. 


200 km z Leh do Turtuka przejechaliśmy w 7 godzin, czyli z oszałamiającą średnią prędkością poniżej 30km /h. W sumie stosowaliśmy się do miejscowych zaleceń, co chwilę na poboczu mija się żółte tabliczki ze sloganami zachęcającymi do ostrożnej jazdy.



Do tego obowiązkowe trąbienie przed każdym ostrzejszym zakrętem, czyli co paręset metrów, oraz zjeżdżanie na bok żeby przepuścić wojskowe konwoje. Gorzej jest, jak jadą one w tą samą stronę co my, wtedy ciężko jest je wyprzedzić i skazanym jest się na powolną jazdę za nimi, wśród spalin i kurzu.


Po takiej dawce adrenaliny i przeżyć zaczyna się doceniać infrastrukturę europejską.

Wednesday, September 28, 2016

Choroba wysokościowa

Wszystko działa jak w zwolnionym filmie. Przylot z nizin na 3500m robi swoje, mniej tlenu w powietrzu od razu zaczyna negatywnie wpływać na organizm. Boli głowa, zadyszka łapie już po przejściu parunastu metrów, wejście po schodach do hotelu albo restauracji zmienia się w wyprawę na Mt Everest. Całe szczęście Leh jest w miare płaskie i spacer po centrum nie zmienia się w katorgę. Powtarzanie mantry "om mani padme hom" pomaga zapomnieć o chorobie, ten tekst widać na każdym kroku.


Drugiego dnia można się nawet pokusić o wjazd taksówką na górę do klasztoru i pałacu królewskiego a potem zejść w dół na własnych nogach. A potem w nocy wszystko się zmnienia, nagły ból głowy i nudności, trzeba coś z tym wszystkim zrobić.
Pierwsza deska ratunku - bar z tlenem, za jednego dolara można nawdychać sie gazu z butli doprowadzając jego stężenie do normalnego poziomu. Chwilowa poprawa, ale przydałoby pofatygować się do lekarza. 


Szpital w Leh można sobie w ciągu dnia darować, pare minut pchania się do okienka rejestracji żeby dostać kwitek uprawniający do stania w drugiej kolejce - tak na oko za tydzień dostalibyśmy się do lekarza. Całe szczęście praktykują oni prywatnie po godzinach i w małm gabinecie w centrum miasta
udaje nam się dowiedzieć tego, czego chcemy. Choroby wysokościowej nie ma, parę proszków na ból głowy i obniżenie ciśnienia i po sprawie.

Dzień trzeci kończy się wieczorną wizytą w szpitalu po nagłym ataku bólu głowy i palpitacjach serca. Nauczeni poprzednim doświadczeniem tym razem uderzamy od razu na ostry dyżur i po chwili dostajemy się do lekarza. Oferta zastrzyku na polepszenie samopoczucia jest odrzucona, warunki sanitarne ku temu nie zachęcają. Zamiast tego pada decyzja spędzenia paru godzin w masce tlenowej. Towarzystwa dotrzymują nam lokalni turyści indyjscy. Przylecieli z Mumbaju wczoraj, dzisiaj wybrali się na wycieczkę na ponad 4000m a teraz ledwo co żyją. O aklimatyzacji chyba nie słyszeli, za to zarzekają się, że wszystkim znajomym będą odradzać przyjazd do Ladakhu, bo to dla zdrowia niebezpieczne. 


Po takich przygodach ochota na chorowanie przeszła nam do końca wyjazdu.


Sunday, September 25, 2016

Hindusi - pierwsze wrażenie

Hindusi generalnie są mili. Pytani o drogę pokazują odpowiedni kierunek, można się z nimi targować o kurs wymiany pieniędzy, nawet nie pchają się tak bardzo w kolejce czy wejściu do metra jak Chińczycy. Ostrzegają przed zostawianiem wartościowych rzeczy w plecaku oddawanym do przechowalni, otwierają przed nami drzwi do hotelu czy restauracji, nie maja zbyt silnego akcentu i da się zrozumieć ich angielski.


Wszystko zmienia się gdy do Hindusa dodasz rikszę. To wybuchowa kombinacja, powodująca aktywowanie najbardziej denerwujących cech ludzkich. Taki osobnik przykleja się do ciebie jak mucha do landrynki, co pięc sekund pyta, czy nie chcesz się z nim przejechać. Cheap tour 100 rupeeee old Dehli spice bazar, to ich mantra powtarzana w kółko bez zwracania uwagi na wcześniejszą odmowę. Zmienia się ewentualnie tylko cena, czasami to special offer just for you my
friend 200 rupeeee. Patrząc na lokalny ruch uliczny i tutejsze korki wychodzi na to, że wdychanie spalin jest gratis.



Sunday, September 18, 2016

Z dala od tłumów

Wenecja jest kwintesencją masowej turystyki - w sezonie jest tu tłoczno, drogo i w sumie nie wiadomo dlaczego ci wszyscy ludzie się tam pchają. A równocześnie osoby wtajemniczone mogą w bardzo prosty sposób uciec od tego gwaru i scisku i w pare albo paręnaście minut znaleźć się w z dala od tourist menu, espresso za pięć euro czy tłumów na Placu Św. Marka.

 
Ucieczka nr 1: Murano. Taka połowiczna, bo to tylko krótki kurs tramwajem wodnym od centrum Wenecji. W ciągu dnia dociera tu sporo ludzi, zwabionych głównie wytwarzanmi na miejscu dobrej jakości wyrobami ze szkła. Ale już po południu wyspa się uspokaja, turyści znikają i można w ciszy i spokoju spacerować lokalnymi ulicami i mostami. Po zmroku robi się bardziej pusto i magicznie, nad brzegami kanałów rozpalane są świeczki. Po części po to, żeby wszystko wyglądało ładnie ale pewnie też, żeby przechodnie nie powpadali do kanałów.


Ucieczka nr 2: Burano. Już spory kawałek dalej, trzeba się przesiadać z jednego tramwaju na drugi. Mała, urokliwa wysepka z kolorowymi domkami. Dociera tu niewielka część ludzi odwiedzających Wenecję, ale z powodu rozmiarów wyspy wczesnym popołudniem w niektórych miejscach może być tłoczno. Stara wenecjańska reguła: im później tym puściej spełnia się tutaj znakomicie, przed wieczorem nie ma tu prawie żywej duszy i można samemu rozkoszować się ciszą i spokojem.


Ucieczka nr 3: Torcello. Tu zobaczyć można początki Wenecji jako wioski rybackiej ze skromnymi chatkami. Turystów raczej niewielu, przyciąga ich tu tylko stary kościół z fantastycznymi freskami, nieliczni zostają jeszcze na szbki obiad. Wieczorem cisza jak makiem zasiał (przynajmniej tak sobie to wyobrażam, zostać na noc niestety nie udało się).

Sądząc po Wenecji właściwej niektórzy mieszkańcy nie są chyba zadowoleni z tego, jak ich miasto przemienia się powoli w skansen. Wystarczy zejść kawałek z głównego szlaku, oznaczonej strzałkami trasy od Placu Św. Marka przez Rialto do dworca autobusowego i kolejowego, żeby zauważyć plakaty nawołujące do bojkotu wielkich statków wycieczkowych albo restauratorów wyrażającą swoją niechęć do Tripadvisora. Pytanie, czy to wystarczy, czy może już za pare lat po rdzennych mieszkańcach miasta pozostanie już tylko wspomnienie.


Sunday, September 11, 2016

Gorączka srebra

Austria, XV wiek, Schwaz, małe miasteczko na prowincji. W okolicznych górach odkryte zostają złoża srebra, założona kopalnia przyciąga ludzi z wielu stron Europy i w krótkim okresie miasto rośnie w zatrważającym tempie stając się po Wiedni drugim co do wielkości w państwie Habsburgów. Wydobycie z kopalni finansuje rozwój gospodarczy i militarny Austrii, właściciele kopalni bogacą sie w niesamowitym tempie, w miarę postępu technologicznego wydobycie sięga dalej w głąb ziemi. 


Wszystko kwitnie przez następnych paręset lat, o wiele dłużej niż w przypadku kopalni węgla kamiennego. W końcu globalizacja, spadek cen srebra i wysokie koszty powodują zamknięcie kopalni w połowie XX wieku. Według obecnych szancunków dopiero po 25-krotnym wzroście cen tego kruszcu wydobycie zaczęłoby się znowu opłacać. 

Po gorączce srebra pozostała tylko góra, przewiercona wzdłuż i wszerz podziemnymi korytarzami. Niewielką część z nich udostępniono zwiedzającym. Trzeba tylko nie cierpieć na klaustrofobię, do kopalni wjeżdżamy wąskim tunelem, siedząc w jeszcze węższej kolejce. Przez osiem minut siedzi się na podziemnym rolerkosterze w kamiennej rurze o szerokości niewiele więcej niż 1 metr. 


Potem jest już prościej, zwiedzanie właściwej kopalni to prawie dwa kilometry spaceru śladami dawnych górników, z krótkimi przerwami na multimedialne projekcje filmowe lub opowieści przewodnika historii tego miejsca, o sposobie wydobycia, warunkach pracy (o BHP można tu zapomnieć) i o tym, skąd w ogóle znalazło się tu srebro. 




A na koniec ponownie wariacka jazda kolejką, tym razen nawet szybsza, bo z górki i w szybkim tempie wracamy z podziemnego średniowiecza na prowincjonalną austriacką współczesność. Po srebrze i dawnej świetności Schwazu nie ma już śladu.