Wednesday, January 9, 2013

Sudan - podsumowanie

Sudan ma dwie twarze. 

Jedna jest otwarta na turystów, sympatyczna i pogodna. Miejscowi uśmiechają się, zapraszają na kawe albo herbate, pokazują drogę, proszą o zrobienie zdjęcia nie oczekując nic w zamian. Podczas rozmowy na targu wystarczyło niewinne pytanie o cenę jednego z rodzajów herbaty, żeby nasz rozmówca zniknął na chwilę po czym wrócił z torbą pełną zakupów dla nas i kategorycznie odmówił przyjęcia jakichkolwiek pieniędzy. Kierowca wiozący nas na stopa nocą do Chartumu zawiózł nas pod sam hotel bo cena, jaką podał mu taksówkarz za podwiezienie nas z przedmieść do centrum wydała mu się zbyt wysoka. Podczas spaceru po mieście nagle zatrzymał się koło nas samochód, wyskoczył z niego młody człowiek z pytaniem jak się nam w Sudanie podoba i czy nie potrzebujemy pomocy. Po czym dołączyli do niego jego koledzy, wzięli mnie na ręce i zaczęli robić sobie z nami zdjęcia. 
Wymieniać można długo, takiego serdecznego podejścia do turystów dawno już nie spotkałem. Pewnie też dlatego że ludzi spędzających urlop w Sudanie można pewnie policzyć na palcach, a jeżeli już to coraz częściej są to pracujący na miejscu Chinczycy (i pewnie dlatego to parę razy pozdrawiano nas serdecznym "ni hao").

Z drugiej strony kraj prowadzi wojnę podjazdową ze swoim sąsiadem z południa. Na zachodzie w Darfurze polityka wewnętrzna rządu sudańskiego doprowadziła do wojny domowej, podobna historia może się powtórzyć na wschodzie. 
Ciężko powiedzieć, gdzie leży granica pomiędzy zwykłymi ludźmi a administracją państwową. Miły człowiek, którz kupił nam na targu worek herbaty był policjantem. Samochód ludzi noszących mnie na rękach był z gatunku tych lepszych i droższych więc właściciele musieli mieć jakieś kontakty z władzami. Parę razy słyszeliśmy, że Sudan to kraj arabski a nie afrykański.

Pozostaje mieć nadzieję, że ta pierwsza twarz wygra z drugą. W przeciwnym razie kraj będzie rozpadał się dalej gdy niektóre prowincje podążą drogą Sudanu Południowego. A wtedy bez rozlewu krwi się nie obędzie.

Wniosek jest prosty: trzeba odwiedzić Sudan jak szybko się tylko da. Zanim "odkryją" ten kraj wielkie biura podróży i dodadzą go do swoich katalogów albo zanim zrobi się z niego druga Syria lub Libia.

Ostateczna trasa wyszła jak poniżej:


View Sudan in a larger map

... a przykładowe ceny są tu.

Tuesday, January 8, 2013

Inshallah

Samochodu w Sudanie nie mamy a większość zabytków na prowincji jest z dala od wszelkiej cywilizacji. Dojazd to w miarę prosta sprawa, wystarczy podjechać kawałek lokalnym busem, poprosić o wysadzenie jak najbliżej miejsca, które nas interesuje a pozostałą drogę przebyć pieszo albo na stopa. Powrót jest bardziej skomplikowany, przejeżdżające autobusy z reguły są pełne więc autostop jest często jedynym wyjściem.

Taki powrót mamy w planach z Meroe. Najpierw zwiedzanie starych piramid a potem spacerek do pobliskiej drogi do Chartumu i zaczynamy łapać okazję. Nie czekamy długo, po paru minutach zatrzymuje się koło nas wielka ciężarówka. To nic, że nie ma dwoch kół, kierownica jest po drugiej stronie a na naczepie jest cysterna z gazem. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, wsiadamy i jedziemy prosto do stolicy. 

Wedlug obliczeń po slupkach przy drodze do Chartumu mamy 178 kilometrów i powinniśmy przyjechać tam koło ósmej wieczorem. Inshallah. Rozkładamy się wygodnie w kabinie i podziwiamy okolice. Na przydrożnych polach, drzewach i krzewach rosna torby foliowe, na poboczu co chwila widać resztki opon. Jest sielsko i anielsko.



Czas mija i zaczynają się niezapowiedziane przerwy. Najpierw tankowanie benzyny na stacji w środku niczego. Ot, maly blaszak, parę zardewialych beczek i własciciel przelewający paliwo do baku za pomoca plastikowej rurki.
Potem krótki postoj na poboczu, dosiada się żona kierowcy i jego mały synek. Szybka rozmowa z reszta rodziny i po kwadransie jedziemy dalej.
Teraz kolej na bliżej niezidentyfikowany przystanek kolo drugiej cysterny, potem zwyczajowa herbata i modlitwa wieczorna, aż w końcu jakieś 20 kilometrów od Chartumu gaśnie silnik. Parę bezowocnych prób, ale rozrusznik nie daje sie przekonac. Dookola ciemno, wychodzimy z szoferki i podziwiamy gwiazdy gdy w tym czasie kierowca dokręca coś pod samochodem. Nagle z mroku nocy wyłania sie ktoś inny i zaczyna nas częstować gorącymi racuchami. Potem wraca z wielkim śrubokrętem i po kilku minutach samochód wreszcie zapala. Jedziemy dalej.

W oddali widac juz łunę świateł nad stolica, cel jest w zasiegu reki gdy nagle na środku drogi pada nam skrzynia biegow. Stukocze, trzeszczy, ale samochod ani drgnie. Stoimy na ruchliwej dwupasmówce, koło nas w obie strony śmigaja inne ciężarówki, jak któras uderzy w ten gaz na naszej naczepie to bedzie niezly fajerwerk. Trzeba bylo jednak wczesniej zajrzec temu koniowi w zeby...

Żona i dziecko szykują sie do spania w szoferce, dla nas kierowca usiłuje złapać inny transport. Na nasze szczęście mija nas inny pracownik tej samej firmy i godzi się dowieźć nas do miasta. Zwyczajowa wymiana uprzejmosci i pytań, przez parnaście kilometrów dzielących nas od hotelu wiemy już, że nasz nowy kierowca jest muzułmaninem-komunistą posyłającym dzieci do chrześcijańskiej szkoły. Takie rzeczy to tylko w Sudanie.

Do Chartumu dojezdzamy po 1 w nocy. Przejechanie z Meroe do stolicy zajęło łącznie 9 godzin, średnia prędkość to ciut powyżej 20km/h. Allah tego dnia był dla nas łaskawy, zawsze mogło być wolniej.

Friday, January 4, 2013

Derwisze

Siedzimy sobie spokojnie na środku cmentarza, pijemy kawe i wymieniamy uśmiechy z miejscowymi. Nagle z zewnątrz zaczyna dochodzić rytmiczne dudnienie. Grupa mężczyzn ubranych na biało i zielono, ze swoimi transparentam i bębnami przechodzi koło nas i znika w małym mauzoleum. W jego środku rozpoczyna się prawdziwe techno-party. Transowe rytmy, klaskanie, piski i wzywanie Allaha roznoszą się po okolicy. Co jakiś czas zmęczeni i spoceni muzycy przekazują instrumenty innym a sami skupiają się tylko na rytmicznym tańcu.

 
Wszystko trwa może jakieś pół godziny, po tym czasie muzyka cichnie, ludzie się rozchodzą 

To tylko niewinny wstep do głównego punktu programu. W każdy piątek po południu na przedmieściach Omdurmanu koło grobu jednego ze swoich mędrców spotykają się wyznawcy sufickiego nurtu islamu. Na wielkim placu pośrodku cmentarza urządzają swoje modlitwy, tańczą boso wzburzając wielką chmurę kurzu i powtarzają w kółko mantrę chwalącą boga. Nie ma równouprawnienia, na środku są tylko mężczyźni a kobiety stoją karnie z boku i tylko co odważniejsze z nich nagrywają całą ceremonię żeby móc ją potem obejrzeć w domu.

 
Nie ma ma sztywnych reguł, zamiast tego jest improwizacja i spontaniczność. Osoby stojące gdzieś z tyłu często dają ponieść się atmosferze, dołączają do tańczących i wirujących wokół własnej osi sufitów. Nie ma wrogości, nawoływania do jihadu i walki z niewiernymi, zamiast tego jest przyjacielska atmosfera jakiej nie powstydzili by się najbardziej zdeklarowani hipisi.

c    






Thursday, January 3, 2013

Kafka w Sudanie

Pierwszy dzień w Sudanie upływa pod patronatem Franza Kafki. Trzeba zmierzyć się z lokalną biurokracją i załatwić parę pozwoleń. 

Według przewodnika północ kraju nie jest objęta restrykcjami w podróżowaniu więc jeden papierek nam odpada. 
Runda pierwsza: zezwolenie na fotografowanie. Ministerstwo Turystyki, strażnicy bez pytania kierują nas do pokoju w którym urzędnik zajmuje się aktualizowaniem statusu na facebooku. Dostajemy do wypełnienia druk, wpisujemy miejsca, które mamy zamiar odwiedzić i obiekty, które chcemy fotografować. Xero paszportu i wizy, jedno zdjęcie, dwie pieczątki, podpis i już można zgodnie z prawem robić zdjęcia czemu się tylko chce, z wyłączeniem mostów, dworców kolejowych, stacji przekaźnikowych, elektrowni, stacji benzynowych, slumsów, żebraków i innych wstydliwych obiektów. 
Przez cały wyjazd i pomimo zrobienia setek zdjęć nikt nas o żadne pozwolenie nie pytał. 

Kolejny krok: rejestracja. Pan z Ministerstwa Turstyki twierdzi, że nie musimy sie o to martwić ale lepiej upewnić się gdzie indziej. Jedziemy na lotnisko a tam miły pan w hali przylotów twierdzi, że owszem rejestracja jest konieczna ale on nam ją załatwi za jedyne 125usd. Pośrednika nie chcemy, znajdujemy punkt rejestracyjny i zaczyna się runda druga. Kolejny formularz, kolejne zdjęcie, kolejne xero z paszportu, odstanie swojego w kolejce i już nasze dokumentu lądują na biurku urzędnika. Ten zaczyna coś pisać, po czym przestaje, oddaje mi papiery i mówi coś po arabsku. Brakuje numeru dowodu jakiegokolwiek Sudańczyka, który będzie za nas odpowiedzialny. Nikt z obecnych w punkcie rejestracyjnym jakoś nie kwapi się by za nas poręczyć, chcąc nie chcąc wracamy do miłego pana z hali przylotów i zaczynamy negocjacje. Po parunastu minutach narzekania na ustrój i rząd w kraju, dyskusje o zaletach migracji do USA i braku alkoholu w Sudanie staje na 100usd za dwie osoby. Sama rejestracja kosztuje 40usd za osobę więc nie jest tak strasznie a do tego mamy naszego Sudanczyka w garści - zrobimy zdjęcie mostu czy slumsu, złapie nas policja i wsadzi do więzienia a jego jako gwaranta razem z nami :-)
Teraz jest już z górki, jedno xero dowodu osobistego, parenaście minut czekania i stajemy się dumnymi posiadaczami gustownej naklejki w paszporcie. Droższa niż niejedna wiza ale sprawdzana na wszystkich możliwych kontrolach więc obejść się tego nie da.

Zezwolenia na zwiedzanie obiektow archeologicznych już nie trzeba, zamiast tego wprowadzono zwykłe bilety wstępu do kupna na miejscu. Rundy trzeciej już nie będzie i całe szczęście - załatwienie dwóch pierwszych pozwoleń zajęło cały dzień...