Saturday, March 29, 2014

Marmurowy domek

Chińczycy potrafią przerobić wszystko na dochodowy biznes. Udało się im to także z woskową figurką, którą ponad miliard mieszkanców Państwa Środka uważa za samego Mao.

Figurka ma swój marmurowy domek na samym środku placu Tiananmen, zbudowany w ciągu paru miesięcy po śmierci wodza przez wdzięczny naród chinski. Od momentu ukończenia budowy do figurki ustawiają się kolejki długie na paręset metrów, odwiedzenie tego miejsca jest żelaznym punktem wizyty w Pekinie. A im więcej ludzi tym większy zarobek. Wstęp do mauzoleum jest oczywiście darmowy, w dobrym tonie jest jednak złożenie przywódcy kwiatów w dowód hołdu i wdzięczności. Można je kupić tuż przed wejściem, wszystkie takie same, każdy osobno zawinięty w celofanową folię, żeby się nie zniszczył.


Dostojnym krokiem podchodzi się najpierw do nadnaturalnej wielkości pomnika wodza, gdzie składa się kupione przed chwilą kwiatki. Potem krótki spacer do drugiego pokoju, gdzie w kryształowej trumnie leży sobie ludzkich rozmiarów woskowa laleczka. Szybki rzut oka i już wypraszani jesteśmy dalej, żeby przy wyjściu z mauzoleum móc kupić zegarek z Mao, wachlarz z Mao, krawat z Mao, ołtarzyk z Mao i inne przedmioty niezbędne w życiu każdego Chińczyka. 

Zarobek z tego musi być niemały, ale widocznie to państwu nie wystarcza. Bo po zamknięciu mauzoleum złożone kwiatki wkłada się do wody, odświerza i wystawia do sprzedaży następnego dnia.

Friday, March 28, 2014

Zakazane miasto

Krótka wizyta w Zakazanym Mieście może zrobić z człowieka rasistę. Chce się w spokoju zwiedzać wszystkie te pałace i muzea, a tu z lewa i z prawa napierają hordy turystów z azjatyckiej prowincji. Wygląda to tak, jakby średniej wielkości chińska wioska, czyli jakieś pare milionów ludzi, przyjechała do Pekinu i miała za zadanie zobaczyć wszystko w jak najkrótszym czasie. Tak więc biegają te grupy w jedną i drugą stronę, robią zdjęcia wszystkiemu co popadnie, bez większej refleksji na temat tego, co przed sobą widzą. Od czasu do czasu nawet biały turysta proszony jest o pozowanie, traktowany jest jako kolejna aktrakcja, zobaczeniem której można się będzie pochwalić cioci Li po powrocie do domu.


Na całe szczęście plan prowincjonalnych wycieczek jest dla wszystkich taki sam, wystarczy zejść z głównej trasy w jedną z rozlicznych pobocznych uliczek i już można rozkoszować się względnym spokojem. Przy odrobinie szczęścia można nawet mieć cały dziedziniec albo jeden z pałaców dla siebie.


Trzeba przyznać, że władcy chińscy mieli niezły metraż. Na terenie miasta jest ponad 900 mniejszych lub większych pałaców, według tradycji mają one łącznie 9999 pokojów. Cesarz mógł się do woli uganiać po całym terenie za swoimi żonami albo chować przed wszechobecnymi eunuchami i dostojnikami państwowymi. Miał własny teatr, ogrody, świątynie a pod koniec nawet centralę telefoniczną.


Thursday, March 27, 2014

Tajwan - podsumowanie

Białych turystów na Tajwanie jest jak na lekarstwo. Turystów chińskich jest dużo, ale dla niewprawnego europejskiego oka są oni nie do odróżnienia od miejscowych (no, może niepoprawnie politycznie można stwierdzić, że Chinczycy mają mniej inteligentny wryaz twarzy i ubierają się w sposób nie przystający do żadnych kanonów mody...). A sama wyspa ma do zaoferowania sporo, zabytki, pyszne jedzenie, przyjaznych ludzi i prawdziwą kulturę chińską, nie skażoną przez Rewolucję Kulturalną i komunizm. Tydzień to zdecydowanie za mało, żeby zobaczyć wszystko, co ciekawe na wyspie. A im dłużej się jest na Tajwanie, tym więcej ciekawych rzeczy się odkrywa.

Trasa wyjazdu była jak poniżej:


View Tajwan in a larger map

A przykładowe kosztu można znaleźć tutaj.

Tuesday, March 25, 2014

Lampiony

Wygląda na to, że na Tajwanie nie tylko picie herbaty jest dokładnie uregulowane, odnosi się to do wielu innych aspektów życia. A w szczególności do pewnej ważnej czynności wykonywanej w małych miasteczkach na północ od Taipei.

Po wyczerpaniu zasobów węgla lokalne władze Pingxi szukały sposobu na ożywienie gospodarcze okolicy. Myśleli, myśleli i wymyślili, w miasteczku będzie się puszczać lampiony. W tamtych czasach nie przewidywano jeszcze, że na początku XXI wieku przerodzi się to w niezły biznes, ściągający do miasta masę turystów, głownie z Chin. 
Kulminacja ma miejsce w lutym, podczas dorocznego festiwalu lampionów. Ale wtedy do miasta dostać się nie sposób, lepiej wybrać inną porę roku, najlepiej jakiś dzień w środku tygodnia, z nienajlepszą pogodą. Wtedy w mieście nie będzie tłumów i w spokoju będzie można przyglądać się ekspediowaniu paru metrów drutu i kawałka papieru w niebo.

Rozpocząć należy od wybrania własciwego koloru. Każdy ma swoje znaczenie, na przykład czerwony to szczęście, różowy to miłość, żółty to sukces w pracy lub w szkole. Jak ktoś chce załatwić wiele spraw za jednym podejściem, może wybrać lampion wielokolorowy. 

Potem bierzemy się za personalizację lampionu. Mówiąc prościej, malujemy na nim nasze konkretne życzenia. Można używać alfabetu chińskiego, równie popularne są znaczki mercedesów albo symbole dolarów.


Jak już jesteśmy gotowi, mistrz ceremonii, czyli facet w wyciągniętej koszulce i starym dresie, od którego kupiliśmy lampion podpala kawałki papieru na dole lampionu i przygotowuje go do startu. To przygotowanie sprowadza się do sesji zdjęciowej, najpierw z lampionem na ziemi, a potem trzymanym przez puszczaczy na wysokości głowy. Obowiązkowo sfotografować należy każdą stronę, żeby wszystkie życzenia zostały utrwalone a dowód można było wrzucić na facebooka albo instagram.



Fotokowanie trwa trochę, ale dzięki temu powietrze w lampionie nagrzewa się wystarczająco. Przy odrobinie szczęścia rozemocjonowani puszczacze za moment zobaczyć mogą jak ich marzenia przy wielkiej smudze czarnego dymu wznoszą się w górę.


Ale nie wszystkim pisane jest takie szczęście. Jeżeli ktoś ma pecha, albo jego lampion zderzy się z brzozą, spotka z bombą helową albo sztuczną mgłą, podziwiać może zupełnie inny widok. 


Większości lampionów udaje się jednak wystartować bez problemów. Ucieszeni turyści klaszczą w ręce a potem wracają do swoich autokarów i opuszczają Pingxi, myśląc pewnie, że nośniki ich życzeń w magiczny sposób rozpłyną się w powietrzu. Rzeczywistość jest bardziej brutalna. Wystarczy wyjść z miasteczka i przejść się drogą parę kilometrów w dowolną strone. Tam na drzewach zobaczyć można wypalone i poszarpane marzenia sprzed paru tygodni albo miesięcy. Ciekawe, czy się spełniły?

Sunday, March 23, 2014

Hello Kittea

Tajwan herbatą stoi. Ale biada temu, kto podejdzie do picia tego napoju po europejsku i w prostacki sposób zaparzy w gorącej wodzie torebkę liptona. Poprawny proces przygotowania i deustacji herbaty jest o wiele bardziej dystyngowany.
Krok pierwszy: wrzątkiem ogrzewamy dzbanuszek i czarki, żeby wszystko smakowało lepiej.
Krok drugi: malutki dzbanuszek pakujemy po brzegi herbatą.
Krok trzeci: wlewamy do dzbanuszka wrzątek i zakrywamy wszystko do parzenia.
Krok czwarty: po parunastu sekundach przelewamy herbatę z dzbanuszka głownego do dzbanuszka pomocniczego, już bez tych wszystkich liści, bo co za dużo parzenia to niezdrowo.
Krok piąty: z dzbanuszka pomocniczego przelewamy herbate do małych czarek.
Krok szósty: wreszcie możemy się napić. Ale nie na raz, choć czareczki są małe, pijemy na trzy łyki.
Krok siódmy: wąchamy pustą czareczkę, zapach jest niesamowity.
A teraz wracamy do kroku trzeciego i powtarzamy cały proces razy pięć czy sześć, wydłużając stopniowo czas parzenia w kroku trzecim.

To wersja minimum. Wersje zaawansowane korzystają z dwóch czarek, jedna jest do picia a druga do wąchania. Kolejność nalewania czarek innym jest oczywiście nieprzypadkowa. W zależności od tego z której strony nalewacza siedzą goście i jak bardzo są ważni, należy przekręcać dzbanuszek pomocniczy, a także uważać na całą masę innych drobnych szczegółów.
Pewnie dlatego zamiast wersji zaawansowanej zdecydowaliśmy się na rozszerzoną wersję tajwańsko - japońską: do standardowego zestawu dołączona jest lampka Hello Kitty.


Widząc w jaki sposób herbata jest uprawiana i zbierana nie można się dziwić, że miejsowi oddają szacunek ciężkiej pracy robotników. Godziny schylania się nad niskimi krzaczkami i pracowite selekcjonowanie liści do zerwania (bo nie robi się tego na wariata, wybiera się trzy świeżo rozwinięte a starsze należy zignorować) trzeba docenić. Pamiętajcie o tym parząc następną herbatę. 




Saturday, March 22, 2014

Drewniana metoda komunikacji

U Konfucjusza pustki, może dlatego, że większość Tajwańczyków dla codziennych rozmów z bogami preferuje świątynie buddyjskie. Tam o każdej porze dnia spotkać można ludzi przynoszących dary i "rozmawiających" z bogami.

Na wyspie niewiele rzeczy w życiu codziennym dzieje się bez konsultacji z istotami wyższymi. Do komunikacji używa się banalnie prostego systemu, którego głównym składnikiem są dwa drewienka w kształcie półksiężyca.
Na początku trzeba wybrać boga, z którym chce się porozmawiać. W tajwańskich świątyniach czci się ich setki, więc bez wyraźnego wskazania konkretnego z nich nie bardzo będą wiedzieć, kto ma odowiadać. Po przebrnięciu przez tą selekcję jest już o wiele prościej, zadajemy pytanie i rzucamy drewienka na ziemie. Jak upadną oba płaską częścią do dołu, odpowiedź na pytanie brzmi: 'nie' Jedno drewienko brzuchem do góry oznacza 'tak' a dwa to już poważniejsza sprawa - pytanie jest na tyle niedorzeczne, że bóg się z niego smieje...


System prosty i niezmienny od setek lat. Za to unowocześnia się cała dokumentacja rozmowy z bogiem. Liczba zadawanych pytań idzie w dziesiątki, żeby potem nie pomylić odpowiedzi, można skorzystać ze specjalnego appa na tableta albo smartfona.


Nowoczesność wdziera się do świątyń przebojem. Mamy elektryczne lampiony kręcące się pod sufitem, mamy maszyny do wypisywania horoskopu po wrzuceniu monety. Ale tradycja trzyma się równie mocno, papierowe pieniądze kilogramami składane w ofierze bogom nie są jeszcze zastępowane przez bitcoiny.


Lista zwyczajów świątynnych jest długa, niektóre popularne są w całym kraju, inne spotkać można tylko w pojedyńczych miejscach. Zamieszanie łyżką octu w słoiku zapewnić ma szczęście w miłości, czerwony kawałek włóczki noszony w portfelu przynieść ma szczęście i pieniądze. Ciekawe jak te zwyczaje zostaną zaadaptowane na appy?

Thursday, March 20, 2014

U Konfucjusza

Tajwan jest wyjątkowym miejscem. W większości przypadków im bardziej rozwinięty kraj, tym mniejsze zainteresowanie jego mieszkańców religią i duchowością.  Przykładów jest wiele, na przykład Irlandia.  Tajwan poszedł w przeciwnym kierunku, szybkiemu rozwojowi gospodarczemu w drugiej połowie XX wieku towarzyszył równie dynamiczny przyrost świątyń. Obecnie na jednego mieszkańca wyspy przypada ich mniej więcej tyle, ile sklepów spożywczych, a tych ostatnich jest na Tajwanie mnóstwo. 

Tyle można przeczytać w przewodnikach, jeżeli zwiedzanie kraju rozpocznie się od świątyni Konfucjusza w Tainanie, pierwsze wrażenie może być zupełnie inne.
Przypadkiem trafiliśmy tam na wielkie święto i obchody urodzin, imienin czy jakiejś innej rocznicy związanej z tym chińskim filozofem (sprawdzone w googlu post factum, urodziny wypadały całe dwa tygodnie wcześniej, suma summarum do tej pory nie wiem z jakiej okazji było to całe przedstawienie). Jakby na złość tyrystom tego typu uroczystości zaczynają się zawsze wcześnie rano, więc o wschodzie słońca przemierzamy ulice Tainanu udając się w kierunku świątyni. Troche spóźnieni boimy się czy uda nam się zająć dobre miejsca.

A u Konfucjusza pustki. Garstka widzów, mniej ich niż głównych uczestników ceremonii. Może to i lepiej, nie ma klimatu jarmarku, można w spokoju popatrzeć na cały obrządek. A wygląda on zupełnie inaczej niż to, co zobaczyć można w Europie. Tancerze, ubrani na czarno i uzbrojeni w tyczki zakończone piórami, przechylają się na prawo i lewo, kucają, machają tyczkami nad głową albo je ze sobą krzyżują. Ciężko to wszystko nazwać tańcem.


Od czasu do czasu ktoś powie do mikrofonu coś po chińsku, jeden z mistrzów ceremonii podejdzie do bocznego ołtarza zanosząc albo odnosząc coś w szkatułce. Przygodny obserwator rozumie z tego mniej więcej tyle, co z japońskich teleturniejów, ale mimo to popatrzeć warto.

Wszystko skonczyło się po godzinie a potem nagle ustawiła się kolejka do głównego ołtarza. Inni stoją, to my też, takie przyzwyczajenie z czasów PRL. Po paru minutach jesteśmy u celu... a tam w samym centrum świątyni widzimy niedawno zabitą kózkę, świnkę i krówkę. Do tej ostatniej wszyscy się tłoczą bo zerwanie paru jej włosów ma zapewnić szczęście i dostatek. Koza i świnia muszą czuć się ignorowane.




Sunday, March 16, 2014

Sztuka mała i duża

Florencja to zagłębie sztuki przez wielkie S. Wspaniała katedra, dom Dantego, galeria Uffizzi z dziełami Boticellego czy Rembrandta, rzeźby Michała Anioła - koneserzy mają w czym wybierać. Obcując z tymi arcydziełami niewiele osób zwraca pewnie uwagę na sztukę mniejszego formatu, a ta jest niemniej ciekawa a na pewno bardzo oryginalna.

Jej wersję klasyczną zobaczyć można na przykład w Palazzo Vecchio. Wystarczy przyjrzeć się bliżej malunkom na ścianach bądź suficie żeby zobaczyć postaci czy sceny jak z horroru albo z obrazów Beksińskiego.




Dawni mieszkańcy pałacu wracając po nocy do swoich komnat po wieczornej uczcie suto zakrapianej winem musieli mieć nerwy ze stali. Być może samemu Machiavelliemu parę razy serce skoczyło do gardła gdy zza rogu wyłoniła się jedna z powyższych postaci.

Wersja nowoczesna widoczna jest na ulicach a ściśle mówiąc jakies dwa metry ponad nimi. Włoscy undergroundowi artyści lubują się w przerabianiu znaków drogowych, wiele tego przykładów zobaczyć można także we Florencji.





W tym przypadku nie tylko pałacowa arystokracja ale też przedstawiciele niższych klas będą mieć okazję podczas nocnego powrotu do domu przecierać oczy ze zdumienia i obiecywać sobie, że następnym razem nie będą już tyle pić...


Sunday, March 9, 2014

Derwisz derwiszowi nierówny.

Derwisz derwiszowi nierówny. Ci z Sudanu są bardzo żywiołowi i pełni energii, wersja turecka to zupełne przeciwieństwo. Jeden z narodowych turystycznych produktów eksportowych Stambułu nie pochodzi oryginalnie z tego miasta ale obecny jest na prawie każdym stoisku z pamiątkami i przysłowiowemu zjadaczowi chleba kojarzy się z największym miastem Turcji. 



Pomimo prawie komercyjnego charakteru i mało mistycznego miejsca, jakim jest jedna z bocznych hal dworca kolejowego Sirkeci, będąc w Stambule warto zobaczyc taniec derwiszów na żywo. 

Cała ceremonia, zwana Sama, trwa godzinę i przebiega według stałego harmonogramu. Zaczyna się od wychwalania Mahometa w rytm tradycyjnej osmańskiej muzyki. W akcie drugim pojawiają się główni aktorzy spektaklu. Ubrani na biało (symbol śmierci), z narzuconymi czarnymi płaszczami (symbol grobu) oraz brązowymi czapkami na głowach (symbol nagrobka) okrążają salę kłaniając się sobie nawzajem. 


W końcu zaczyna się to, na co czekają wszyscy turyści. Aparaty fotograficzne idą w ruch jak tylko derwisze zrzucają czarne płaszcze i zaczynają wirować. Zaczynają powoli, z czasem przyspieszając i kręcąc się nie tylko wokół własnej osi ale też poruszając się po okręgu po całej sali.


Wirowanie trwa ładnych parę minut. Po pewnym czasie widzowie zastanawiają się, kiedy jeden z derwiszów straci równowagę i od tego całego kręcenia updanie na ziemię. Nic takiego sie jednak nie dzieje, po zakończeniu wirowania jego uczestnicy stoją chwilę w bezruchu dając odpocząć swoim błędnikom.


Cały proces powtarzany jest cztery razy, po czym derwisze schodzą ze sceny a krótka recytacja Koranu kończy całą ceremonię. Turyści są jednak pod sporym wrażeniem, w milczeniu opuszczają poczekalnię dworca i dopiero na zewnątrz trąbienie klaksonów i ruch uliczny przywracają ich do rzeczywistości. 

Tego samego wieczoru byliśmy na kolacji i fajce wodnej w restauracji nieopodal Błękitnego Meczetu. Tam pomiędzy głównym daniem a deserem była też pokazywana okrojona wersja całej ceremonii - jeden derwisz przes parę chwil pokręcił się na malutkiej scenie dookoła własnej osi. Połowa gości nie zwróciła na niego żadnej uwagi bawiąc się swoimi smartfonami czy wcinając bakłażany. Po sacrum nie było ani śladu, pozostało profanum.