Friday, December 12, 2014

Wyjątek od reguły

Stara podróżnicza maksyma mówi o tym, żeby jeść w restauracjach, w których jest dużo ludzi. Istnieje wtedy spora szansa na to, że jedzenie jest swieże a przynajmniej jak sie człowiek zatruje, to nie będzie cierpieć sam.
Druga podróżnicza zasada każe zwracać uwagę na ogólny wygląd miejsca. Jeśli w środku jest niespecjalnie czysto, to pewnie także pomieszczenia kuchenne nie należą do tych bardzo sterylnych. Ergo - szansa na zatrucie też wzrasta. 
Patrząc na szyld lokalnej madryckiej knajpy należałoby szybko zastosować się do drugiej zasady i czym prędzej wziąć nogi za pas.


Szybki rzut oka na podłoge restauracji potwierdziłby tylko początkowe obawy. Po wejsciu do środka brodzi się prawie po kostki w papierowych chusteczkach, które stołujący się tu Madrydczycy bezceremonialnie rzucają na ziemię.
A chsteczek jest dużo, bo i miejsce wypełnione jest ludźmi po brzegi. Znalezienie wolnego miejsca w porze lunchu graniczy z cudem, choć konsumpcja odbywa się na stojąco.


Ale sardynki podawane w tym przybytku należą do najlepszych, jakie jadłem. To miejsce to klasyczny przykład wyjątku od drugiej reguły i nadrzędności zasady numer jeden.

Saturday, November 22, 2014

Raj dla ciala

W moim prywatnym rankingu najbrzydszych miast świata Sao Paulo ma zapewnione miejsce na podium. Wielki betonowy moloch przytłacza od pierwszego wejrzenia, trzeba sie sporo nachodzić, żeby zobaczyć coś ciekawego i przetrwać parę godzin zamiast uciec na lotnisko i tam czekać na nastepny lot.
Podczas krótkiego pobytu w mieście udalo się znaleźć tylko parę miejsc godnych uwagi turysty. Wśród nich wyróżniają się dwa. Prawdziwą perełką dla ducha jest klasztor Sao Bento, taką samą perełką dla ciała jest Mercado Municipal.

To drugie miejsce wydaje się rajem na ziemi, szczególnie po godzinach spędzonych w samolocie i serwowanym w nim jedzeniu smakującym jak kartka papieru. Na targu znajdziemy wszystko, czego tylko nasze podniebienie zapragnie. Szynka i sery, oliwa, ryby, a na deser owoce; wszystko swieże, w miarę tanie i dostępne w wersji na wynos oraz do konsumpcji na miejscu.




Parter targu to głównie stragany z jedzeniem, na pierwszym piętrze znahduje się kilka  restauracji. Do tych lepszych w porze lunchu ustawiają się spore kolejki więc czasami trzeba swoje odczekać. Jak już w końcu uda się dostać miejsce przy stoliku, można bez pośpiechu zamówić jedzenie, piwo i z góry patrzeć na tłumy przewijające się pod nami.


A po jedzeniu szybki spacer do metra, potem z metra do autobusu a autobusem na lotnisko, żeby jak najszybciej wydostać się z tego miasta.

Monday, October 20, 2014

Bohaterowie serbskiej ulicy

Ukraina jakoś nie za bardzo sama pcha się w objęcia Putina, więc to co chciał, musiał wziąć siłą. Serbia sama chyba chętnie oddałaby się Rosji, a przynajmniej z radością odstąpiła jej prezydentowi zaszczytne miejsce na koszulkach, kubkach i znaczkach wpinanych w klapę. Spacerując po głównym deptaku Belgradu wyraźnie widać w którą stronę skierowana jest sympatia narodu.


Serbowie do tej pory nie pogodzili się z utratą Kosowa i sobie tylko zrozumiałą logiką porównują swój stosunek do tego kawałka ziemi do rosyjskości Krymu. Troche bez sensu, idąc tym tokiem rozumowania półwysep powinen należeć raczej do Tatarów Krymskich, oni byli tam pierwsi. 


Włodek P. zdecydowanie prowadzi w wyścigu o pierwsze miejsce na lokalnych pamiątkach. Deklasuje lokalnego bohatera ubiegłej epoki, Tito. Pewnie dlatego, ze Josip Broz już od dłuższego czasu nie żyje i w odzyskaniu Kosowa raczej nie pomoże. Pozostaje tylko wspomnieniem ubiegłej epoki, kiedy to Jugosławia liczyła się w światowej polityce, będąc w awangardzie Ruchu Państw Niezaangażowanych. W porównaniu do tego obecny stan izolacji i prawie całkowitego otoczenia przez kraje NATO oraz Unii Europejskiej to jak spadek ze szczytu na sam dół.



O trzecie miejsce na koszulkach toczy się zacięta walka. Mamy tu na przykład Ratko Mladica, który pomimo odpowiedzialności za masakrę w Srebrenicy i śmierć 8000 muzułmanów przez wielu Serbów uważany jest za bohatera narodowego. Mamy też paru innych lokalnych herosów, mniej znanych światu ale o równie bogatym życiorysie, jak choćby Čiča Draža czyli Dragoljub Mihailović. Ten pan z kolei dowodził prohitlerowskimi partyzantami w czasie II Wojny Światowej i nie raz ni dwa organizował czystki etniczne na katolikach i wyznawcach islamu. Żeby było ciekawiej, był przeciwnikiem Tito i po zakończeniu wojny został stracony. Pewnie teraz przewraca się w grobie widząc, że wisi na tym samym straganie tuż koło swojego największego wroga. 


I w sumie nie wiadomo, czy smucić się z tego pokręconego podejścia do własnej historii czy cieszyć się, że Serbia broni się przed światową popkulturą. Koszulki z Justinem Timberlake czy Kurtem Cobainem na żadnym straganie nie było.


Monday, October 6, 2014

Sri Lanka - podsumowanie

Lekcja pierwsza z wyjazdu na Sri Lankę: nie lekceważyć pory deszczowej. Pare dni z krótkiego wyjazdu było straconych z powodu deszczu, choć plusem była mała ilość turystów.
Lekcja druga: trzeba trzymać się z dala od surfersko - hipsterskich hoteli z muzyką dudniącą do późna w nocy. A same plaże na Sri Lance nie oferują nic specjalnego. No dobra, może poza świeżymi rybami.


Lekcja trzecia: nie brać żadnych tabletek przeciwko chorobie morskiej. Przed rejsem na oglądanie wielorybów wzieliśmy profilaktycznie po jednej, w konsekwencji przenieśliśmy się na parę godzin w objęcia Morfeusza. Nic złego, gdyby nie to, że zasnęliśmy w cieniu, obudziliśmy się na słońcu z poparzeniami słonecznymi na nogach... Dobrze, że dało się chociaż zobaczyć wieloryby i żółwie. 


Lekcja czwarta i ostatnia: rady od innych podróżników są cenniejsze od tego, co jest napisane w przewodniku. Świątynia w Dikwelli, jedna z najciekawszych świątyń, jakie widzieliśmy, w przewodniku wspomniana była tylko jednym zdaniem. A w tej samej książce pół strony poświęcone było zaletom zwiedzania Sri Lanki wypożyczonym samochodem, w pakiecie razem z kierowcą...


Trasa wycieczki wyglądała następująco:



... a przykładowe koszty znajdziecie tu.

Friday, October 3, 2014

Jak w godzinę zrobić curry?

Przyrządzanie lokalnego srilańskiego jedzenia curry zajmuje mniej czasu, niż się wydaje. I jest banalnie proste, kiedy pozna się jedną kulinarną sztuczkę - podstawa każdej potrawy jest taka sama. Cztery ząbki czosnku, trzy ziarna kardamonu, trochę imbiru i dziesięć liści curry. Reszta to już tylko dodatki. Chcesz mieć curry dyniowe, dodajesz dynie, chcesz mieć pomidorowe, dodajesz pomidory. Troche szafranu, sól, pieprz i wszystko gotowe. Tego wszystkiego można nauczyć się od lokalnej mistrzyni gotowania w Mirissie, płacąc niewiele więcej niż za kolację w lokalnej restauracji. Zjedzenie efektów własnych wysiłków kulinarnych wliczone jest w cenę.

Widok na składniki przed rozpoczęciem procesu gotowania:

 
i końcowy efekt (smakuje o wiele lepiej, niż wygląda :-)


Samo gotowanie zajęło trochę ponad godzinę. Zjedzenie tego wszystkiego trwało o wiele, wiele dłużej.

Thursday, October 2, 2014

Ściśle tajna srilańska fabryka

Podczas zwiedzania fabryki herbaty robienie zdjęć jest zabronione. Można próbować udawać, że nie widziało się zakazu ani nie słyszało przewodnika, choć tak w sumie nie bardzo wiadomo, dlaczego wprowadzono takie restrykcje. Proces przetwarzania zielonych listków rosnących na krzewach w znane nam ze sklepów wysuszone wiórki czarnej herbaty jest stary jak świat i nie za bardzo jest co w nim ukrywać. 


Zebrane ręcznie liście herbaty są najpierw suszone, w zależności od pory roku trwa to od ośmiu do dziesięciu godzin. Potem przepuszczane są do czterech razy przez specjalną maszynę, która zwija je w małe ruloniki. Krok trzeci to fermentacja, czyli zwykłe rozsypanie herbaty w grubych warstwach i czekanie, aż chemia naturalna zrobi swoje. Trwa to około trzech godzin, po czym sfermentowaną mieszankę suszy się w piecu. Krok przedostatni to sortowanie liści pod względem jakości i wielkości. Te lepsze pójdą na eksport, gorsze zostaną na Sri Lance. A na koniec pakowanie w papierowe worki, które pojadą na giełdę w Kolombo. 



Tam przedstawiciele globalnych koncernów w zależności od koniunktury oferują majątek albo marne grosze za główny produkt eksportowy Sri Lanki, wywożą go z kraju, pakują w torebki, te z koleji w papierowe pudełka doprowadzając w końcu zielone listki herbaty do stanu znanego nam z półek supermarketów. 


Herbata stanowi 14% eksportu Sri Lanki i stanowi 2% jej PKB. Jeszcze do niedawna kraj ten był największym na świecie eksporterem tego towaru, został niedawno wyprzedzony przez Kenię, chociaż cały czas utrzymuje się w czołówce producentów. Pewnie to stąd wynika traktowanie fabryki  jako obiektu pod specjalnym nadzorem, być może wdrażana jest tam tajna herbaciana wunderwaffe, która pozwoli Sri Lance wrócić na fotel lidera?


Wednesday, October 1, 2014

Wsiąść do pociągu byle do Elli

Koleje srilańskie są same w sobie nie lada atrakcją. Pozwalają za niewielką cenę przenieść się nie tylko z miejsca na miejsce ale także z jednej epoki do drugiej.


Dworce z epoki kolonialnej, z ręcznie malowanymi rozkładami jazdy (ciekawe, co zrobią, jak pociąg zacznie kursować na nowej trasie), wagony z przebiegiem chyba miliona kilometrów, staroświecki kartonikowy system biletowy czy oryginalni towarzysze podróży, to wszystko zachęca do wybrania tego środka transportu. Nawet, jak czasami w trzeciej klasie jest tak tłoczno, że nie da się wcisnąć nawet szpilki.




Z dostępnych tras chyba najbardziej ciekawa pod względem widokowym jest ta z Kandy do Elli. Tu główną atrakcją są krajobrazy za oknem. Nawet przy złej pogodzie plantacje herbaty mijane po drodze robią niesamowite wrażenie.


A do tego zupełnie niespodziewany bonus: wszechobecni Chińczycy, którzy chyba zapomnieli o tym, jak sami byli na takim etapie rozwoju, na jakim jest obecnie Sri Lanka. Liczba zdjęć typu "ja, moja głupia mina i pociąg" zrobionych przez nich szła w tysiące.




Sunday, September 14, 2014

Potencjalne wiekopomne wydarzenie

O mały włos a opowiadałbym wnukom, że byłem świadkiem historycznego pokojowego podziału państwa. Sondaże przedreferendalne zapowiadały walkę łeb w łeb, różnica pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami niepodległości była w granicach błędu statystycznego, choć na ulicach Aberdeen głosujący na Tak o wiele bardziej rzucali się w oczy.




Miało być tak pięknie, po czym okazało się, że Wielka Brytania jednak się nie podzieli. Trzeba będzie czekać na następne wiekopomne wydarzenie, żeby mieć o czym opowiadać wnukom. 

Saturday, September 13, 2014

Highland Games

Na świecie jest wiele dziwnych dyscyplin sportowych, ich największe zagęszczenie na metr kwadratowy można chyba zobaczyć podczas szkockich Highland Games. Te lokalne zawody sportowe organizowane są w mniejszych lub większych miasteczkach a ich sezon trwa od maja do września. W zależności od rangi i prestiżu imprezy liczba konkurencji może się zmieniać, na tych naważniejszych można obejżeć takie cuda jak:

- tańczenie w kraciastych spódnicach, wersja męska i żeńska, pojedyncza i grupowa


- podrzucanie w górę kłody drewna, i to w taki sposób, żeby upadła na przeciwległy koniec a potem położyła się na ziemi równolegle do kierunku rzucania (wykonanie tego jest równie skomplikowane jak opis)


- rzucanie kulą na łańcuchu:


- granie na kobzie, solo lub w grupie:


- rzucanie kamieniem na patyku:


- rzucanie odważnikiem wzwyż, obrazowo porównywane przez komentatora zawodów do przerzucania siedmiolatka przez piętrowy autobus:


- przeciąganie liny, równie emocjonujące co gra w szachy - przez paręnaście minut przeciwne drużyny ciągną każda w swoją stronę bez żadnego widocznego efektu, aż w końcu jedna z ekip słabnie a druga głośno porykując przeciąga linę poza chorągiewke oznaczającą zwycięstwo.


Na tym tle klasyczne dyscypline takie jak pchnięcie kulą, biegi czy jazda na rowerze wypadają strasznie nudno. 

Szkoci lubią chyba tą swoją odmienność bo highland games nie mają w sobie nic z wiejskiego festynu, w którym chodzi tylko o to, żeby się upić i poobijać sobie mordy. Rywalizacja ma charakter czysto sportowy, chodzi raczej o dobrą zabawę i poczucie wspólnoty. Ważniejsze od wygranej jest samo uczestnictwo.



Sunday, August 24, 2014

Gra w statki

Norweska linia brzegowa mierzy ponad 25 tys kilometrów, albo aż ponad 83 tys, jeśli wliczymy w to wszystkie wyspy. W porównaniu z tym śmieszne  2500 km granic lądowych wydaje się być niczym. Nic dziwnego, że przy takim położeniu geograficznym statki odrywały bardzo ważną rolę w historii kraju. Jedne z ważniejszych zobaczyć można na półwyspie Bygdoy, rzut kotwicą od centrum Oslo. 

Trzymając się chronologii zacząć należy od statków Wikingów, mających ponad 1100 lat i podobno najlepiej zachowanych na świecie. A zachowało się sporo, biorąc pod uwagę prostotę konstrukcji i paręset lat jakie statki przeleżały w ziemi zanim odkopano je na początku XX wieku. Patrząc na te proste łodzie zastanawiać się można nad hartem ducha ówczesnych ludzi, którzy na takich prostych konstrukcjach walczyli ze sztormami na Bałtyku i Morzu Północnym. Ciekawe, jak znosili chorobę morską.



Dla kontrastu paręset metrów dalej obejrzeć można bardziej współczesny sposób radzenia sobie z ekstremalnymi warunkami pogodowymi - statek Fram. Zbudowany po to, aby spędzać zimy w okolicach biegunów i dryfować z lodem przez parę miesięcy służył wiernie wielkim polarnikom z Nansenem i Amundsenem na czele. Przetrwał wiele zim polarnych a ukoronowaniem jego kariery było uczestnictwo w ekspedycji, podczas której zdobyto biegun południowy.  Po tym przeszedł na zasłużoną emeryturę i już od osiemdziesięciu lat służy jako muzeum.



A tuż obok zobaczyć można zupełnie inne obiekty służące do przemieszczania się po wodzie - tratwy Kon-Tiki i Ra.
Ta pierwsza, zbudowana parędziesiąt lat po Framie, za to przy użyciu technologii sprzed wieków posłużyła swego czasu Thorowi Heyerdahlowi do udowodnienia smiałej teorii o zasiedleniu wysp Pacyfiku z Ameryki Południowej. Praktyczne przeprowadzenie tego dowodu było pyrrusowym zwycięstwem - współcześni naukowcy cały czas uważają, że Ocean Spokojny zasiedlono z Azji a sama Kon Tiki pod sam koniec rejsu efektownie rozbiła się o rafę koralową, w skutek czego w muzeum oglądać można tylko jej replikę.


Tratwa Ra w swoim założeniu udowodnić miała tezę o starożytnych Egipcjaninach żeglujących przez Atlantyk. Zbudowana z papirusu, przy użyciu technologii znanych naszym dalekim przodkom w pierwszym podejściu średnio poradziła sobie z zadaniem, tonąc zanim udało się dopłynąć na Karaiby. Drugie wcielenie, Ra II, było o wiele lepsze i pozwoliło Heyerdhalowi przepłynąć z Maroka na Barbados.


To pewnie kwestia czasu i już niedługo kolejny Norweg dokona jakiegos morskiego wyczynu a jego statek jakiś czas później zamieniony zostanie w kolejne muzeum. Może ta nacja ma jakies specjalne uwarunkowania genetyczne?

Saturday, August 2, 2014

Jedwabiście

Chińczycy mają opinię złodziei technologii oraz tendencji do nałogowego kopiowania wszystkiego, co Zachód wymyślił i wyprodokował. Ironia losu, parenaście wieków temu było zupełnie inaczej. 

Jedwab produkowano w Chinach conajmniej od 3000 roku pne, zazdrośnie strzegąc technologii i zarabiają krocie na sprzedaży materiału najpierw w Azji a potem też w Europie. Towar ten stał się obiektem pożądania możnych ówczesnego świata, osiągając na rynkach europejskich ceny wyższe od złota. Nie ma się co temu dziwić biorąc pod uwagę monopol Chin na produkcje, kontrolowanie szlaków handlowych pomiędzy wschodem a zachodem przez Persów i marże narzucane przez kolejnych pośredników. WTO w tamtych czasach jeszcze nie istniało, zniesienie cen i wolny handel nie przychodziły nikomu do głowy. 

Status quo utrzymywał się aż do 6 wieku naszej ery, wtedy to miało miejsce jedeon z bardziej śmiałych i oryginalnych szpiegostw przemysłowych. W 552 roku, na polecenie cesarza bizantyjskiego Justyniana dwóch mnichów wykradło Chinczykom jajka i larwy jedwabnika i ukrywając je w swoich bambusowych laskach przynieśli je do Europy. Biorąc pod uwagę, że ich ekspedycja trwała dwa lata a na ten czas trzeba było też zapewnić wystarczającą ilość liści morwy i utrzymywać przemycany towar w określonej temperaturze, sprawności przeprowadzenia tej akcji pozazdrościłby im pewnie sam James Bond. 

Monopol został przełamany, w dzisiejszych czasach nie ma już powodów do ukrywania szczegółów technologicznych produkcji jedwabiu. Wystarczy krótka wizyta w muzeum w Suzhou, zeby zaznajomić się ze wszystkimi arkanami całego procesu, począwszy od jajeczek, poprzez robaczki pochłaniające w ekspresowym tempie wszystko, co zielone, potem kokony, nici a na warsztatach tkackich obsługiwanych przez znudzone Chinki kończąc. 




Patrząc na niezbyt urodziwe białe larwy docenić trzeba desperację naszych poprzedników, którzy zrobiliby wszystko, aby dostać je w swoje ręce. Bambusowe laski to i tak nic w porównaniu z siłą perswazji księcia Hotanu, który uwiódł pewną chińską księżniczkę i namówił ją do wykradzenia jedwabników. Księżniczka była chyba zakochana po uszy, inaczej nie przemyciłaby larw we własnych włosach.


Sunday, July 27, 2014

Green Light District

O prawdziwych hippisów w dzisiejszych czasach trudno. Jedną z ich ostatnich enklaw w naszym skomercjalizowanym zgniłym kapialistycznyn świecie jest Christiania w Kopenhadze.


Założona na terenach opuszczonych koszarów na początku lat 70. ubiegłego wieku uzyskała na przestrzeni lat sporą autonomię i oficjalnie nie do końca podlega prawu duńskiemu. Pewnie dlatego miejsce to stało się bezpieczną przystanią dla wszelkiej maści anarchistów, wolnych ptaków a przy okazji także prostytutek i dealerów narkotyków. Ci ostatni wcale nie kryją się ze swoim towarem i w biały dzień na głownej ulicy Chritsiani sprzedają haszysz i marihuane. Wykazują się przy tm sporą dawką autoironii, parę lat temu w odpowiedzi na apel władz o bardziej dyskretne uprawianie swojego procederu zaczęli handlować ubierając się w wojskowe mundury z kamuflażem.



Komuna rządzi się swoimi prawami i jak do tej pory funkcjonuje całkiem nieźle. Można zastanawiać się, czy to dzięki zakazowi posiadania kamizelek kuloodpornych, jeżdżenia samochodami lub z powodu zakazu biegania po głównej handlowej ulicy. A może dlatego, że wielu innych zakazów nie ma i samorządna i samofinansująca się Christiania może być alternatywą dla zbiurokratyzowanej Unii Europejskiej?



Niezależnie od odpowiedzi i dopóki komuna jeszcze istnieje, warto wybrać się tam choćby na chwilę i nacieszyć się swobodami nieistniejącymi w naszej unijnej codzienności. A potem powrócić do naszej wspaniałej uregulowanej codzienności.